czwartek, 29 października 2009

Być nie tylko sobą. "Sól i Szafran" Kamili Shamsie

Sól i szafran – dwie, całkowicie odmienne substancje. Sól – prosta, pospolita, lecz niezbędna, którą zauważamy dopiero wtedy, gdy jej nie ma. Szafran – szlachetny i wyrafinowany, mile łechcący podniebienie. O tym właśnie jest powieść Shamsie – o ścieraniu się przeciwieństw, o próbie zrozumienia tego, co inne, o potrzebie świeżego spojrzenia na stare schematy, o złamaniu i wyciągnięciu na światło dzienne rodzinnego tabu i uczynienia z niego wartości, która wykracza poza zwykłe klasowe podziały. To jest powieść o miłości i potrzebie bycia „czymś więcej niż tylko sobą”.

Spotkanie z pakistańską pisarką na początku było trudne i pełne wzajemnej nieufności. Po kilku stronach zdążyłam już pomyśleć: nieodrodna córka Pamuka (a co, skoro krytyka literacka jak zwykle nie mogła sobie odmówić marketingowego porównania recenzowanej książki do stylu któregoś pisarza z Wielkiej Tradycji – tym razem, ba, do samego Salmana Rushdiego! – to ja po raz kolejny przywołam Pamuka, którego jeszcze nie odchorowałam i zapewne jego cień przemykać będzie przynajmniej do końca tego roku, a.d. 2009).

Aliya, 22-letnia studentka, dziewczyna z „wyższych sfer”, wprowadza nas bardzo karkołomnie w dzieje wielkiego rodu Dard-e-Dilów, do którego sama należy. Mnóstwo krótkich opowieści, rodzinnych anegdot, egzotycznych imion (które zaraz po ich przeczytaniu w magiczny sposób ulatniają się z pamięci); historia, tło polityczne i nastroje rewolucyjne towarzyszące odłączeniu się Pakistaniu od Indii w 1947 roku. Wszystko przyprawione szczyptą problematyki postkolonialnej (na linii – państwa Trzeciego Świata kontra Europa i USA) oraz klasowej (na linii – arystokracja, którą reprezentuje rodzina Aliyi kontra klasa, powiedzmy, robotnicza). Ufff... dużo tego. Na szczęście, jako swoistą przeciwwagę, Shamsie wprowadza wątek miłosny, który prowadzi w sposób bardzo subtelny i nieprzegadany.

Pierwsza połowa powieści była powolnym oswajaniem się. Jeśli miałabym przyrównać „Sól i szafran” do którejś z książek polskiej, współczesnej, młodej prozy (ale tylko w celach komparatystycznych), wybrałabym „Lalę” Jacka Dehnela. Po pierwsze, w książce Shamsie daje się wyczuć szczególne napięcie pomiędzy narratorką Aliyą a jej babcią – Dadi – która obecna jest w pierwszej części jedynie w opowieściach wnuczki. Shamsie zarysowuje między nimi konflikt, wokół którego buduje otoczkę tajemnicy, wbudzając ciekawość czytelnika do wydarzeń mających miejsce w niedalekiej przeszłości. Po drugie, prawie wszystkie rodzinne opowieści Aliya zna właśnie od babci, po trzecie natomiast, tytułowa bohaterka„Lali” i jej rodzina także należą do arystokracji, a sam Dehnel nie pomija wątku relacji pomiędzy dworem a wsią.

W drugiej połowie powieści napięcie budujące powieść Shamsie przechodzi z Dadi na Mariam Apę, z którą Aliya jest bardzo silnie związana emocjonalnie i wokół której w zgrabny sposób pisarka owija nić rodzinnej tajemnicy, intrygi, wręcz sensacji. Narracja Shamsie od tego momentu staje się płynna i bezproblemowa w odbiorze. Nie jestem pewna, czy to jedynie efekt oswojenia się z lekturą czy raczej bezwiedne działanie pióra Shamsie.

Zastanowiłabym się jednak, czy nie jest to jednak celowy zabieg, mający odzwierciedlić to, co dzieje się z Alyią. Dziewczyna początkowo jest życiowo zagubiona i emocjonalnie niestabilna. Nie jest pewna, czy poglądy, które reprezentuje należą do niej czy raczej stanowią rodzinny spadek. Nie ma wątpliwości co do tego, że Aliya się zmienia i dojrzewa, zadając pytania i szukając odpowiedzi w niezliczonych opowieściach, których alegorią jest jedzenie i wzbogacające je przyprawy. Sól i szafran – dwie, całkowicie odmienne substancje. Sól – prosta, pospolita, lecz niezbędna, którą zauważamy dopiero wtedy, gdy jej nie ma. Szafran – szlachetny i wyrafinowany, mile łechcący podniebienie.

O tym właśnie jest powieść Shamsie – o ścieraniu się przeciwieństw, o próbie zrozumienia tego, co inne, o potrzebie świeżego spojrzenia na stare schematy, o złamaniu i wyciągnięciu na światło dzienne rodzinnego tabu i uczynienia z niego wartości, która wykracza poza zwykłe klasowe podziały. To jest powieść o miłości i potrzebie bycia „czymś więcej niż tylko sobą”. Wiem jedno – Shamsie nie jest niczyją córą. Jest sobą. A dzięki swojemu pisaniu także „czymś więcej”. Na pewno sięgnę po drugą książkę pisarki, „Kartografię”.

Kamila Shamsie, „Sól i szafran”, przeł. K. Maciejczyk, Red Horse.

środa, 21 października 2009

Czekając na rozkosz. "Szkarłatny płatek i biały" - Michel Faber

Książka Michela Fabera nie zachwyciła mnie. Cóż – miała prawo, ponieważ przeczytałam niewiele ponad 100 stron. Obiecałam sobie wprawdzie przeczytać chociaż 200, jednak musiałam przerwać lekturę, aby irytacja nie zachwiała mojej wewnętrznej równowagi.

„Czerwony płatek i biały” uwiódł mnie tytułem, okrzykami zachwytu książkowych blogowiczów, a także gabarytami, które obiecywały, że przyjemność czytania i obcowania z bohaterami nie skończy się zbyt szybko. Kupiłam pokaźny egzemplarz, który niecierpliwie czekał na półce na swoją kolej. Niestety na próżno.

Być może jestem zmęczona po Pamuku. Nie lubię jednak, gdy autor mnie zwodzi – angażuje w uważne czytanie, gdy następnie okazuje się, że wątek jest nieważny i nieistotny w kontekście kolejnych wątków. Faber prowadzi mnie uparcie do kolejnego wycinka historii, obfitującego w szczegóły i kwestie, którym już nie ufam i których, przyznaję, już nie lubię.

Jakiś czas temu krążył po świecie pogląd, że współczesna literatura wydaje na świat jedynie – rozdmuchane do rozmiarów powieści – opowiadania, ponieważ człowiek XXI wieku nie ma czasu na czytanie. Ostatnio jednak na rynku wydawniczym pojawiło się sporo grubych tomiszczy, jak choćby „Cień wiatru”, „Nazywam się czerwień” czy „Szkarłatny płatek i biały”. Nastała moda na wielostronicowe powieści, jakie pisało się kiedyś. Jednak dlaczego, gdy czytam książki Dostojewskiego, Manna, Hessego, Cortazara – tak przecież obfite w szczegóły, historie, długie rozmowy i niekończące się rozważania bohaterów – nie nudzę się? Wręcz przeciwnie – skubię słowa bardzo starannie, czerpię z nich niewysłowioną [sic!] przyjemność i przede wszystkim wiem, że szczegóły te są istotne, bo budują powieść; że każdy z nich jest nieusuwalnym i niepowtarzalnym elementem całości.

„The Guardian” napisał o twórczości Fabera: „Tak pisałby Dickens, gdyby wolno mu było mówić o wszystkim”. Może niekoniecznie trzeba mówić o wszystkim? Może Dickens nie byłby wtedy Dickensem? Z trwogą i rozkoszą (mimo wszystko) czekam na polski przekład „Woolf Hall” tegorocznej laureatki Nagrody Bookera, Hillary Mantel. Mam nadzieję, że kilkaset stron „napisanych” będzie mogło stanowić zarazem kilkaset stron „przeczytywalnych” (proszę wybaczyć mi te neologizmy – są naprawdę konieczne).

Ostatnio nauczyłam się bez wyrzutów sumienia przeskakiwać nie interesujące mnie fragmenty. W pewnym sensie jest to zgubne – powieść staje się sitem o zbyt dużych dziurach, przez które przelatuje uwaga, przyjemność, w końcu – sam proces czytania. A wtedy nie pozostaje nic innego, jak dać sobie spokój. Dlatego Fabera odkładam. Poczekam na Innego Czytelnika, który przemówi do mojego rozsądku, podając kilka powodów, dla których warto przeczytać tę powieść. Tak bowiem było w wypadku „Cienia wiatru”, którą to książkę również za pierwszym razem odrzuciłam (jednak z innych przyczyn), tylko po to, aby za drugim dokonać bezpowrotnego skoku w otchłań najwyższych czytelniczych rozkoszy.

Michel Faber, „Szkarłatny płatek i biały”, W.A.B., Warszawa 2008.

poniedziałek, 19 października 2009

Amatorki - Elfriede Jelinek

Ciężko cokolwiek napisać o tej książce – trzeba ją po prostu przeczytać. Jest niesamowita. Jej geniusz przede wszystkim polega na języku i formie, jakie zastosowała Jelinek. Historia bowiem jest stara jak świat – „Amatorki” opowiadają o relacjach między kobietami i mężczyznami – jednak sposób naświetlenia tego problemu, sposób jego przedstawienia, wytrąca z równowagi, szokuje, każe (po)myśleć inaczej niż zwykle. To książka na wskroś polityczna, jednak polityczna w innym, niż potocznie, znaczeniu.

To książka niebezpieczna, która, gdybyśmy żyli w czasach niewoli, byłaby zakazana, ocenzurowana, publicznie spalona. Tej książki nie wolno czytać, ponieważ skutki jej odzdziaływania grożą zagładą ludzkości, masowym wstrzymaniem procesów prokreacyjnych i rozpadem rodziny.

Noblistka bawi się językiem, buduje paralelne, czasem wręcz wyjęte z poezji zdania; związki frazeologiczne ściąga na ziemię, budując nowe znaczenia, eksperymentując, „co się stanie, jeśli” ulegnie zmianie, na przykład, forma zaimkowa – jak wpłynie to na świat przedstawiony powieści, na obraz bochaterów, ich psychologiczny portret. Jelinek nie używa dużych liter (jedynie w wyjątkowych przypadkach), jej zdania są połamane (tłumacz „Pianistki”, Ryszard Turczyn, bardzo trafnie zauważył, że „forma jest u Jelinek połamana tak jak ludzie, których opisuje”). Powieść jest dynamiczna i to bynajmniej nie przez wartką akcję. Akcji nie ma. Od początku autorka nie pozostawia złudzenia, że wszystko skończy się w tym samym rytmie i tempie, w jakim się zaczęło. Dynamika tkwi w języku i w eksperymencie zestawienia życiorysów dwóch kobiet, które raz szybciej, raz wolniej przeplatają się ze sobą.

Jelinek skupia się konsekwentnie na tym, co najbardziej ją interesuje, a więc na relacji między kobietą a mężczyzną, a przede wszystkim na motywacji, która pcha bohaterów do wiązania się z drugą osobą. Odrzuca zarazem wszystko, co mogłoby jej przeszkadzać i rozcienczać gęstość formy, którą sobie narzuciła. W powieści nie ma wielości szczegółów, zbędnych dygresji czy nachalnego wyjaśniania pobocznych kwestii. Sama autorka w pewnym momencie pisze, że „nie będziemy rozpisywać się o miłości, bo jej po prostu nie ma”. Jelinek pisze tylko o tym co jest i co jest istotne w budowniu „nie-istotności” jako głównej kategorii organizującej powieść. „Amatorki” są traktatem o pustce egzystencjalnej, o fałszywym charakterze narzuconych przez środowisko wzorców zachowań i odwróceniu paradygmatu uczuć.

E. Jelinek, „Amatorki”, W.A.B., Warszawa 2005.

niedziela, 11 października 2009

Nazywam się Czytelnik. Orhana Pamuka "Nazywam się Czerwień"

Jestem Czytelnikiem i chciałbym opowiedzieć Wam historię pewnej Książki, którą niedawno miałem okazję przeczytać. Jest to dziwna powieść o świecie, który nazwałby zarówno mnie, jak i Was – innych Czytelników – Niewiernymi. Jednak muszę się Wam do czegoś przyznać – skłamałem. Nie przeczytałem bowiem tej książki, zostało mi do końca jeszcze sto stron, które ciągle odkładam na kolejny dzień. Nie myślcie jednak o mnie źle. Nie robię tego specjalnie – to Powieść tego ode mnie chce. Ona bowiem wie, że jestem Niewierny i nie rozumiem jej świata, historii, religii. Wie, jaką trudność sprawia mi malowanie w wyobraźni tysiąca obrazów, które są tam opisane. Drwi ze mnie, gdy widzi, jak wysilam umysł, aby móc zobaczyć ten jeden jedyny odcień barwy, której użył Mistrz Behzad do pokolorowania sułtańskiej szaty. Patrzy z pogardą, gdy nierozumnym wzrokiem przebiegam po linijkach kolejnego rozdziału, gdy otwiera się przede mną kolejna szkatułka, z której wyskakują nieznane mi twarze, nieznani mistrzowie, nieznane barwy. Gdy bohaterem staje się Drzewo lub Moneta, Powieść wie, że nie jestem w stanie potraktować tych bajarzy tak, jak na to zasługują – a więc jako tych, kim naprawdę są, a nie tych, jakich ja, Niewierny Czytelnik, mogę zobaczyć. Przyznam się wam jeszcze do czegoś – irytowałem się i denerwowałem. Czytałem zbyt szybko, przeskakakiwałem zdania. Czy myślicie, że Powieści mogło się to podobać? O nie. I ja to wiem. Uwierzcie mi jednak, że się starałem. Pierwsze strony i rozdziały próbowałem gryźć zębami i długo przeżuwać ich smak. W połowie jednak poddałem się. Mordercę śledziłem już tylko od czasu do czasu. Obrazy stwarzane przez słowa pojawiały się jedynie migawkowo. Gniewałem się na Czarnego, że postępuje egoistycznie, lecz nie spróbowałem zrozumieć, dlaczego. Nie mówiąc o tym, że w ogóle przestały obchodzić mnie postaci Oliwki, Bociana i Motyla, skoro pojawiały się tak rzadko, mówiły o sobie tak wiele niezrozumiałych rzeczy, a ponadto weszły w pakt z Mordercą i zwodziły mnie, aby nie tak łatwo było skazać któregoś z nich na tortury i powolną śmierć. Jestem Czytelnikiem Niewiernych, a mój pobieżny rysunek zawiśnie w kawiarni Meddaha jedynie wtedy, gdy przyjdzie wieczór zabaw i uciech, a mężczyźni będą chcieli rozweselić się czyimś kosztem. I sam jestem sobie temu winien, bowiem ta Powieść pragnie kogoś, kto pochyli się nad nią, poświęci trochę więcej czasu, zada sobie trud wniknięcia w niezrozumiałe sprawy, w niejasne kwestie, w zawiłą historię. Kogoś, kto zamknie oczy i czytać ją będzie oczami serca, umysłu, wyobraźni. Strony tej Powieści mogą otworzyć się jedynie przed Wiernym Czytelnikiem.



Orhan Pamuk, "Nazywam się Czerwień", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.

czwartek, 8 października 2009

Herta Muller - NOBEL 2009


Laureatką literackiej nagrody Nobla 2009 została dzisiaj Herta Muller – urodzona w 1953 roku w Rumunii niemieckojęzyczna pisarka. Na pytanie zamieszczone na stronie poświęconej Nagrodzie Nobla – „Czy przeczytałeś jakąkolwiek książkę Herty Muller” – odpowiedziałam przecząco i tym samym znalazłam się w gronie „nie-czytelników” obejmującym, bagatela, 92% osób, które odwiedziły dzisiaj to miejsce w sieci i odpowiedziały na pytanie. Na stronach Gazety Wyborczej przeczytałam wywiad z pisarką opublikowany w czerwcu 2009 roku w Dużym Formacie, pt. „Przećwiczyłam śmierć”. Hertę Muller na pewno trzeba będzie poznać, aczkolwiek po lekturze rozmowy z nią już teraz wiem, że nie będzie to łatwa, a raczej przygnębiająca, kontrowersyjna i ostra literatura. Pisarka bowiem należy do tej grupy literatów, którzy zostali napiętnowani przez II Wojnę Światową a następnie przez socjalistyczny ustrój panujący w Rumunii. Jej ojciec należał do SS i był zagorzałym nazistą. Muller jako mała dziewczyna musiała zmierzyć się z brakiem uczucia ze strony matki a także z despotycznym zachowaniem ojca. Później była prześladowana, przesłuchiwana, nieustannie kontrolowana przez władze. W końcu musiała wyemigrować do Niemiec, gdzie również nie zaznała spokoju. Jej proza, jak mogę wywnioskować z tej krótkiej rozmowy, naszpikowana jest tragicznymi wspomnieniami, strachem i śmiercią. Pisarka mówi w wywiadzie: „Pisanie jest przeciwieństwem życia. Kiedy piszę, w pewnym sensie nie istnieję. Jako osobie nie wolno mi się sobą zajmować. Zazwyczaj nie pracuję nad książką zbyt długo, bo nie mogę znieść tego napięcia. Pisząc, muszę przebywać tam, gdzie jestem wewnętrznie najbardziej zraniona, w przeciwnym razie w ogóle nie musiałabym pisać. To jak wędrówka po ostrzu noża, między ujawnieniem a zachowaniem tajemnicy.”