piątek, 30 kwietnia 2010

Czarno-białe tornado

Tytuł powieści Pearl S. Buck świetnie oddaje jej przekaz. Cóż bowiem sie dzieje, gdy dwa wiatry nadbiegające z przeciwnych stron zderzą się se sobą? Powstaje tornado. Ludzie giną, a dachy domów, które od wieków stały nieporuszone, urywają się z impetem odkrywając to, co przez tak długi czas było skrywane pod zazdrosnymi murami. O tym też jest powieść amerykańskiej Noblistki z 1938 roku (spędziła wiele lat życia w Chinach. Jej chińskie imię to Sai Zhenzhu).

Narratorką jest młoda Chinka, Kwei-lan, wychowywana przez całe życie według ścislych reguł tradycji chińskiej. Do czasu małżeństwa z mężczyzną, który został jej przeznaczony przez rodzinę jeszcze przed jej narodzinami, Kwei-lan żyje pod kloszem, nieświadoma tego, co istnieje poza murami jej domu. Jest uczona zasad zachowywania się wobec mężczyzn, a także starszych osób. Jej stopy boleśnie obwiązywane są bandażami po to, aby pewnego dnia mąż mógł zachwycić się jej malutkimi stopami.

Kwei-lan pobiera naukę gry na tradycyjnych instrumentach, a także dane jej jest poznać smak poezji oraz sztuki. Od dziecka oddzielona jest, jak każda dziewczynka i kobieta, od świata mężczyzn, który toczy się w innej części domostwa. Kwei-lan wiedzie błogą, bezpieczną, na wpół-świadomą egzystencję. Do tego stopnia, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że może być inaczej. Aż do dnia ślubu, w którym zostaje żoną „nowoczesnego mężczyzny”. Jej mąż także jest Chińczykiem, ale wykształconym za granicą. Jego świadomość uksztaltowała się po opuszczeniu domu rodzinnego. Jako jeden z nielicznych otrzymał szansę porówania tych dwóch światów, jakim są Wschód i Zachód.

Nowoczesny mąż pragnie, aby żona pozbyła się zabobonnej, uwstecznionej chińskiej tradycji w imię zasad i reguł świata Zachodu. Symbolem tego jest rozwiązanie bandaży uciskających przez tyle lat stopy biednej Kwei-lan. Odejście Chinki ze świata rodzinnego, nie tylko fizyczne, ale przede wszystkim psychiczne, jest warunkiem miłości męża, ktorej ona tak bardzo przecież pragnie. Kwei-lan bowiem została wychowana w myśl zasady, iż życie kobiety służy jedynie po to, aby umilić życie mężczyzny i wszystkie jej wysiłki mają zmierzać ku temu, aby sprawić radość mężowi.


Dla Kwei-lan jest oczywiste, że musi podążać za mężem – inny scenariusz po prostu nie istnieje w zasięgu jej świadomości. Tak więc dochodzimy tutaj do paradoksu pierwszej części powieści Buck: Kwei Lan ma odrzucić chińską tradycję w imię jej naczelnej tezy: poświęcenia się kobiety dla mężczyzny. Nie wiem, czy Buck w zamierzony sposób tak skontruowała fabułę, aby właśnie to pokazać. Generalnie przemiania Kwei-lan ma wymiar pozytywny, co sugeruje, że jej postępowieanie było słuszne. Dla mnie jednak, bez względu na to, jaki jest efekt końcowy, przemiana pozostaje jedynie pozorną przemianą. Kwei-lan w żaden sposób nie stała się kobietą niezależną psychicznie, dalej silnie podlegała mężowi, nie będąc w stanie myśleć ani podejmować decyzji samodzielnie. Co więcej, po urodzeniu pierworodnego syna, stała się także jego niewolnicą.

Kwei-lan to nie jedyna kobieca bohaterka powieści Buck. Po przeciwleglej stronie bieguna jest Mary, amerykanka, żona brata Kwei-lan, który przywiózł ją do Chin jako nowoczesny mężczyzna, który pobrał stosowne nauki na Zachodzie. Mary jest w beznadziejnej sytuacji. Jest absolutnie nie akceptowana przez rodzinę męża, postrzegana jako dziwaczna istota, która przybyła z wrogiego świata zniszczyć rodzinną harmonię. Nikt nie okazuje jej szacunku.

Oboje muszą stoczyć walkę z chińskim rodem o swą miłość, na którą najbliźsi nie chcą przystać. Ich związek,w przeciwieństwie do związku Kwei-lan, narodził się z wolnej zachodniej miłości, był czysty, bezinteresowny i spontaniczny. W Chinach, w obliczu przodków, przerodzić się musiał w drogę pełną cierpienia, gdzie pozbawiona wolności i akceptacji Mary powoli usychała niczym kwiat.


Uderzyło mnie, że to, co wydawaloby się jak najbardziej naturalne gdzie indziej, w określonych warunkach nabiera zupełnie odmiennego wymiaru. To, co jest dobre tam, tutaj odbierane jest jako zło. I na odwrót. Pełna dobroduszności i rubaszności postawa ojca, w oczach Mary odbierana była za serdeczną i przyjazną. Wszyscy jednak wokół wiedzieli, że w świetle chińskich konwenansów jest przejawem pogardy i braku szacunku. Podczas, gdy w świecie Zachodu brzemienność Mary uznana zostałaby za powód do szczęścia i radości, między murami przodków jej męża wytworzona została wokół niej chora, pełna ubolewania i ogólnego nieszczęścia, sytuacja.

Powieść napisana jest w oszczędny, piękny sposób. Narracja poprowadzona jest z kobiecym wdziękiem młodej Chinki, która wylewa swój monolog przed Siostrą, będącą przedstawicielką świata Zachodu, swoistej „everywomen”. Niewielka powieść warta poznania, która uświadamia jedną ważną rzecz: jak różny byłby jej odbiór w zależności od tego, czy czytałaby ją kobieta ze Wschodu, czy kobieta z Zachodu. Ja, będąc tą drugą, nadziwić się nie mogłam psychologcznej odsłonie życia chińskiej arystokratki, a także zdziwieniu, wręcz zmieszaniu, Kwei-lan gdy poznawała prawa rządzące Zachodem. Niesamowite jest to, jak wprost proporcjonalnie przeciwna byłaby intepretacja tej powieści przez Chinkę. To coś jak fakt, że chińskim kolorem żałoby jest biel. Dla nas – niebywałe – prawda?

Pearl S. Buck, „Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu”, przeł. M. Jędrzejewska, MUZA SA, Warszawa 2007

środa, 28 kwietnia 2010

Nowe wyzwanie - KRAJE NORDYCKIE

Aby uczcić powolanie do życia nowego wyzwania literackiego KRAJE NORDYCKIE zapraszam do posluchania piosenki nordyckiego zespolu Royksopp "What else is there?". Wczujmy sie w klimat! :)




A oto moja lista lektur, przynajmniej na początek. Nie znam się na literaturze tych krajów, więc głównym źródłem inspiracji będą recenzje wspóluczestników oraz przypadek.

Na początek:
1.Anne Sward, „Lato polarne” (Szwecja)
2.Ingmar Bergman,”Laterna magica” (Szwecja) z pakietem co najmniej dwóch filmów: „Siódma pięczęć” (już raz oglądana) plus któryś z jeszcze nie widzianych tytułów
3.Sofi Oksenen, „Oczyszczenie” (Finlandia)
4.Wyspy owcze (w zależności od tego, co będzie dostępne w bilbiotece/księgarni)
5.Sprobuję też Stiega Larssona
6.Kuszą też takie wymienione tytuły, jak „Księga Diny” czy „Dom Augusty”, które obiły mi się o uszy juz wcześniej, a także „Studio Sex”, które widziałam w swojej bibliotece.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Mandela wielkim przywódcą był

Jak to dobrze, że powstają takie książki. Wspaniale, że na ich podstawie sa kręcone filmy z dobrą obsadą. Jeszcze dwa miesiące temu postać Nelsona Mandeli nie była mi znana. Dlaczego? Dziura w systemie edukacyjnym? Zbyt małe zainteresowanie historią świata? Słodka ignorancja? A może słaba pamięć? Nie wiem jak do tego doszło.Muszę dodać, że pod wpływem literatury, zaczynają mnie interesować kraje, które do tej pory świeciły białą plamą na (mojej) mapie świata. Wśród tych obszarów znajduje się RPA, której historia, jak pokazuje Coetzee, Liebenberg czy ostatnio John Carlin, jest naprawdę fascynująca i godna podziwu. I chcę dowiedzieć się więcej.

John Carlin jest amerykańskim dziennikarzem, który szmat czasu spędził nie tyle w samej RPA, ile u boku Nelsona Mandeli. Gdy ten zaapropobował pomysł napisania o nim książki, Carlin przeprowadził niezliczoną ilość wywiadów z ludźmi, którzy mieli pośredni i bezpośredni związek z osobą Mandeli. „Invictus” obejmuje odcinek czasu od pojawienia sie młodego Mandeli na scenie politycznej, poprzez jego 27-letni pobyt w więzieniu, uwolnienie i zdobycie prezydentury, aż po słynny mecz Pucharu Świata w rugby w 1995 roku.

Książka napisana jest w sposób bardzo interesujący. Jest to reportaż literacki, który czyta się żywo, z poczuciem narastającej fascynacji osobą Mandeli. Z niedowierzaniem śledzimy jego ścieżkę życiową, podążamy za wielką ideą zjednoczenia Białych Afrykanerów i Czarnych Afrykańczyków. Tekst zahacza na poły o politykę, na poły o sport i życie prywatne niektórych bohaterów. Zastanawiamy się, jak to możliwe, że jedna osoba dokonała rzeczy niemożliwej, pogodziła odwieczny rasowy i polityczny konflikt, nierzadko nurzany we krwi i niesprawiedliwej śmierci.

Można powiedzieć, że „Invictus” jest peanem na cześć herosa. Mandela przedstawiony jest w niezwykle dobrym świetle. Nawet jeśli między wierszami możemy odkryć jakieś jego wady, Carlin na zasadzie kontrastu szybko odwraca od nich uwagę czytelnika. Muszę powiedzieć, że na dłuższą metę jest to męczące. Nie wierzę w białe charaktery. Każdy, nawet najwspanialszy człowiek, ma coś "za uszami".


Mandela posiadał niezwykłą umiejetność wpływania na ludzi. Udało mu się pozyskać największych wrogów. Nawet fakt, że taka persona jak on, nie otrzymała wyroku śmierci w kraju, gdzie szastano nim na lewo i prawo, o czymś swiadczy. Swym uśmiechem i postawą pełną szacunku sprawiał, ze nikt nie potrafił mu się oprzeć. Nikt, tak jak on, tego nie potrafił. I to właśnie z jednej strony było tak bezcenne, stanowiło klucz do zagadki, jak to możliwe, że RPA stało sie krajem demokratycznym, że apartheid runął, a segregacja klasowa odeszła w niepamięć.

Z drugiej jednak, jakże niebezpieczna była to cecha. Pomyślmy bowiem, co by bylo, gdyby przedmiot, którym obracał w swoich dłoniach, był czymś innym. Wielka siła kierowania narodem kryła się w jego rękach i tylko od niego zależało, w którym kierunku ów naród pójdzie. Znamy historię świata i jesteśmy świadomi, jak niebezpieczni są ludzie o tak niezwyklej sile wpływania na drugiego człowieka. Całe szczęście Mandeli przyświecały zaszczytne idee, pragnął sprawiedliwości, bez uszczerbku dla obydwóch stron. Na kartach historii świata był tym, który stoi po stronie dobra.

Książka Carlina pomogła mi także zrozumieć, jak wielką siłę ma sport, a także pojęcie wspólnoty widza. Myślę o tym przede wszystkim w kontekście piłki nożnej, która wspólnotowy, wręcz religijny charakter, ma nie tylko w Europie, ale przede wszystkim w Polsce, zwłaszcza na Śląsku.


A propos. Nie zabrakło także wątków polskich, jak choćby wspomnienia o upadku komunizmu w Polsce za sprawą „Solidarności” lub epizodu Janusza Walusia, który zamordował drugą po Mandeli najważniejsza osobę dla Afrykańczyków w RPA, Chrisa Haniego (co bynajmniej nie jest powodem do dumy).

„Invictus” daje możliwość zapoznania się z kawałkiem historii RPA, która ma w pewnym sensie wymiar ogólnoświatowy. Myślę, że takie książki powinny być czytane w szkołach i na studiach, ponieważ w interesujący, żywy i dynamiczny wręcz sposób uczą historii.

Polecam książkę Carlina, pomimo, że pod koniec hymn na cześć Mandeli zaczyna coraz bardziej męczyć, a podejrzliwym czytelnikom złośliwy diabełek podszeptuje do ucha pytanie, jakie słabości i wady mógł mieć ten heros. Nikt bowiem nie może być idealny. A czasami ta ciemna strona jest o wiele bardziej interesująca i pociągająca. Niechaj jednak nikt nie pomyśli sobie, że ironicznym tytułem tego tekstu oraz wydźwiękiem ostatniego akapitu, w jakikolwiek sposób pragnę okazać brak szacunku. Przeciwnie. Niezwykle się cieszę, ze poznałam takiego człowieka, jak Nelson Mandela.

Tradycyjnie już zapraszam do obejrzenia filmu, którego sama jeszcze nie widziłam. Gra Matt Damon i Morgan Freeman.

„Invictus. Igrając z wrogiem”, John Carlin, przeł. Jerzy Malinowski, MUZA S.A., Warszawa 2010

sobota, 17 kwietnia 2010

Ekranizacja "Hańby" J.M.Coezteego


Jestem zachwycona ekranizacją „Hańby” – powieści południowo-afrykańskiego pisarza J.M. Coeezte’go, Noblisty z 2003 roku, za którą pisarz otrzymał Booker Prize w 1999 roku. I zastanawiam się, czy to powieść Coezteego jest, jeśli można tak powiedzieć, fotogeniczna, czy zaważył tu raczej talent scenarzysty (Anna Maria Monticelli) i reżysera (Steve Jacobs). Myślę, że jedno i drugie, jednak z przewagą na to drugie.

Rzadko bowiem sie zdarza, bym nie była podirytowana obejrzywszy film, nakręcony na podstawie książki, którą niedużo wcześniej przeczytałam. Zwykle bywa tak, iż z pobudek ekonomicznych redukuje się wątki, łącząc je ze sobą lub eliminując, podobna rzecz dzieje się z bohaterami. W tej szalonej gonitwie, aby zmieścić się ze wszystkim w dwóch godzinach filmu, zatraca sie bogactwo szczegółów, a psychologia i problematyka często ulega spłaszczeniu. W efekcie po obejrzeniu filmu odczuwam żal, że ci, którzy nie mieli czasu lub ochoty przeczytać książki, a obejrzeli film, nie mają pełnego obrazu danej historii.

Z ekranizacją „Hańby” jest jednak zgoła inaczej. Film jest nad wyraz wierny powieści. Mamy w nim wszystkie najważniejsze momenty historii, niezredukowane, niespłaszczone, pełne. Reżyser w bardzo udany sposób przefiltrował historię ze szczegółów powieści, pozostawiając wg swojego uznania tylko te, którym udało się stworzyć impresję powieści Coezteego, stworzyć wrażenie pełnego, klimatycznego obrazu, nie pozbawiając widza tego, co najlepsze. Tym sposobem ci, którzy nie lubią czytać, mają szansę zapoznać się z problematyką jednej z najważniejszych powieści Coetzeego. Natomiast ci, którzy mieli przyjemność posmakować prozy południowo-afrykańskiego pisarza, rozsmakują się również w wizualnej odsłonie historii „Hańby”.

Ponadto wielkie brawa dla obsady. Po pierwsze – John Malkovic, który po tym filmie już bezsprzecznie dołączył do grona moich ulubionych aktorów. Świetnie spisał się w roli 52-letniego Davida Luriego, uniwersyteckiego wykładowcy romantyzmu, miłośnika Wordswortha i Byrona. Zagrał w sposób niesamowicie przekonujący, niezwykle spokojny i z wielkim wyczuciem. Nikt inny lepiej nie zagrałby tej roli. Również Jessica Haines doskonale wcieliła się w postać córki Luriego, żyjącej samotnie na farmie lesbijki, która musi zmierzyć się z echami historii apartheidu w RPA, która jak widać, pomimo upływu wielu lat, dalej tkwi w świadomości zarówno białych, jak i czarnych.



Pozytywny odbiór filmu dopełniają świetne zdjęcia, ciekawe, oryginalne kadry przedstawiające piękno krajobrazów Afryki Południowej. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem stanięcia przez twórców ekranizacji na wysokości zadania, jakim było przełożenie słów na obrazy. Rzadko jest to działania udane, często przynoszące niemiłe rozczarowanie. W tym jednak wypadku jest zgoła inaczej. Polecam i jeszcze raz polecam!

Hańba (Disgrace), reż. Steve Jacobs, scenariusz Anna Maria Monticelli, zdjęcia Steve Arnold, muzyka Anthony Partos, czas trwania: 120, dystrybucja: Gutek Film, rok produkcji: 2008.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Ekscentryczni performerzy

„Oscar i Lucynda” to powieść australijskiego pisarza Petera Careya, która została wydana w 1988 roku i w tym samym roku zdobyła prestiżową nagrodę Booker Prize. Jest to postmodernistyczna proza bawiąca się konwencją powieści wiktoriańskiej. Carey stwarza dla głównych bohaterów świat wysoce nieprzyjazny. Purytańskie społeczeństwo nie jest w stanie zaakceptować tych dwóch rudowłosych odmieńców. Oscar jest duchowym ekscentrykiem, który bardzo wcześnie stracił matkę, a brak ten przekształcił się w śmiertelny lęk przed wodą. Lucynda wychowała się w cieniu silnej i niezależnej osobowości matki, co sprawiło, że wyrosła na kobietę zbuntowaną przeciwko zwyczajowemu pojmowaniu kobiecości.

Pomimo, że urodzili się i wychowywali w różnych miejscach, pomimo, że dzieli ich płeć i przynależność do klasy społecznej, Oskar i Lucynda są swym wzajemnym odbiciem w szklanej tafli intrygującej pasji, którą stanowi pogoń za ulotnością.

Najciekawszy paradoks wynika z połączenia religii i hazardu: Oscar jest przecież młodym, uzależnionym od gier, duchownym. Hazard objawia się nie tylko na płaszczyźnie wyścigów, kart czy kości. Hazardem jest także, a może przede wszystkim, życie człowieka. Oscar twierdzi, że religia i wiara stanowią jeden wielki zakład, który ustanowił sobie najwyższą z możliwych stawkę: ludzkie życie. Oscar przeszedł na anglikanizm, sprzeciwiając się ojcu, wskutek rzucenia swego życia na szalę losu, a konkretniej rzucenia za siebie kamyka, który padł na jedno z pól wyrysowanej przez siebie gry w klasy. Spór międzywyznaniony jest jednym z głównych zagadnień podejmowanych przez Careya.

Lucynda zapełnia hazardem ogromną pustkę, jaka wypełnia jej kruche, kobiece ciało. Nie ma nic do stracenia prócz majątku, który ciąży na niej, krępując swobodne ruchy niczym znienawidzony gorset zbyt mocno obściskujący talię.

Oboje są naprawdę żałośni. I naprawdę – realistyczni. Są to bohaterowie, jakich rzadko spotyka się w powieściach. Nielubiani, mało atrakcyjni dla otoczenia, czasami śmierdzący i brudni, a czasami śmieszni i ośmieszani. Wysoce realistyczna proza. Carey stworzył dla swych tytułowych bohaterów świat bardzo nieprzyjazny, wręcz podejrzanie nikczemny i nietolerujący natur odstających od norm społecznych. Analitycznie bezrozumny.

Podróż Oskara wgłąb dzikiego australijskiego buszu, gdzie stopa białego człowieka jeszcze nigdy nie stanęła, by w miejscowości Boat Harbour postawić szklany kościół, jest echem czasów nowych odkryć geograficznych i ekspancji kolonialnej. Jest także szalonym, miłosnym przedsięwzięciem Oskara i Lucyndy. Kościół jest ich zakładem, ucieleśnieniem ich marzeń, budzącym najwyższe emocje paradoskem, podobnym do towarzyszących rozbijaniu łzy Księcia Ruperta. Stawką zakładu jest miłość, ale przede wszystkim majątek Lucyndy.



Para tych rudowłosych odmienców wykazuje się niezwykłym zmysłem estetycznym, mającym wiele wspólnego z bezinteresownym aktem twórczym, czystą sztuką, prowokacyjną odpowiedzią na pragmatyczne dążenia epoki. Szklany kościół jest ostatnią ofensywą wobec sztywnej, pełnej schematów mentalności purytańskiego społeczeństwa. Jest swoistym, ekscentrycznym performansem, który muszą opłacić losem i życiem.

Wyprawie przewodniczy krwiożerczy, bezwględny Jeffris, który aspiruje do tytułu odkrywcy. Wyprawa ta przywodzi na myśl „Jądro ciemności” Conrada – podróż do serca piekła, ale piekła, które implikowane jest przez białego pioniera. Carey daje nam lekcję kolonizacji, której morał jest przerażający. Na pytanie Jeffrisa: „ – Co pan powie [...] na tę krainę?”, Oskar odpowiada: ” – Gdyby to była moja kraina, odczułbym lęk widząc, że pan w nią wkracza”. (s. 597).

Rozczarowuje fakt, że oboje tak naprawdę spotykają się dopiero później... Dużo jest napisane o nich samych, jednak jako o osobnych postaciach. Bardzo szczegółowo została poprowadzona historia ich życia, fragmentami nużąca i nakłaniająca by gnać dalej poprzez urywane zdania kolejnych stron. Zakończenie powieści jest moim zdaniem nieudane. Pewne niebagatelne kwestie bowiem, zdeterminowane zostały poprzez przyczyny błahe i dziwne, a postępowanie Oscara w końcowej partii powieści pozostało dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Powieść Careya wymęczyła mnie, a na koniec zirytowała. Nie pozostawiła jednak bez pewnej satysfakcji przebrnięcia przez ponad 600-set stron uznanej przecież na całym świecie powieści. Nie jestem zwolenniczką czytelniczego sadomasochizmu, niemniej jednak wysiłek ten sprawił przyjemność. Istnieje także ratunek, aczkolwiek ryzykowny. Z Ralphem Fiennesem i Cate Blanchet. Jeszcze przede mną.

„Oscar i Lucynda”, Peter Carey, przeł. Wacław Sadkowski, Prószyński I S-ka, Warszawa 2000.


Peter Carey (źródlo: www.randomhouse.com)