„Kochanie…” jest niewielką powieścią, której akcja toczy się w fikcyjnej, amerykańskiej aglomeracji. Główną bohaterką jest Farah – dwudziestoparoletnia dziewczyna, singielka, która szuka sensu życia, własnej tożsamości i miłości. Jest osobą niespełnioną, o niskim poczuciu własnej wartości, nieodmiennie traktująca się jako „ta gorsza” w stosunku do dziewczyn, z którymi zawiązuje przyjaźnie - najpierw z prymitywną i bardzo pewną siebie Joanne, którą poznaje na zajęciach jogi, a potem z równie prymitywną pseudoartystką Go, wiecznie „uwaloną” alkoholem i narkotykami.
Powieść Masłowskiej to pastisz na hipsterski tryb życia młodych ludzi, którzy mianują siebie artystami - dziś są malarzami, jutro muzykami, a pojutrze mają kaca. Ich sztuka jest błyskawiczna jak fast food. Prawdziwe życie toczy się na ulicy, w klubie, w galerii, wśród innych, ale jednak dokładnie takich samych odbitek własnego, egoistycznego Ja. Nie warto zamykać się w czterech ścianach, aby godzinami tworzyć sztukę, dlatego robi się ją w pośpiechu, na szybko, jako pretekst do kolejnych imprez.
Masłowska naśmiewa się, trochę ze smutkiem, z mody i trendów, które tworzą pozór bycia wartościowym i interesującym osobnikiem. Wspomniana Go jest na przykład prekursorką stylu „Bycia z byłej Jugosławii”, cokolwiek to znaczy, poza nieustannym opowiadaniem o swoim uwielbieniu do borszczu i kapuśniaku.
Biedna Farah, żałosna i kompromitująca się na każdym kroku, miota się w tym świecie szukając akceptacji silniejszych od siebie kobiet, które z kolei traktują jak powietrze. Farah nie wie, że powinna dać sobie spokój i zacząć układać sobie życie na swój sposób. Jej usilne pragnienie bliskości i miłości, przez które autentycznie, do bólu, cierpi, nie pozwala jej zobaczyć, jak bardzo jest wartościowa, ponieważ jest osobą wrażliwą i jako jedyna z tej całej ekipy oszołomów, potrafi zobaczyć w otaczającym świecie coś więcej niż tylko własne Ja.
Jeśli chodzi o warsztat pisarski i język, Masłowska nie zawodzi. Czytanie jej tekstu daje prawdziwą satysfakcję. Zbudowane na sporej dawce ironii i sarkazmu obrazy oddają absurd i głupotę współczesnego, konsumpcyjnego stylu życia - chociażby wtedy, gdy Farah prosi w MrFood o duże nuggetsy i zostaje poinformowana, że dużych nie ma, są tylko „ogromne, gigantyczne i potworne”, po czym kelnerka pyta ją, czy jest zainteresowana dodatkowymi 1500 kaloriami za półtora dolara. Farah wprawdzie odmawia, ale bierze poczwórne frytki (ma do wyboru także poszóstne).
Mówią na mieście, a konretnie w artykułach w poczytnych magazynach i portalach literackich, że Masłowska dojrzała. Powiem szczerze – nie wiem. Po części zgadzam się z opinią niektórych blogerów, że co, jak co, ale „Kochanie…” nie jest majstersztykiem, że po długiej przerwie można by spodziewać się czego więcej (pod względem treści, a także objętości).
Jeśli jednak zapomnieć o całym kontekście twórczości Masłowskiej, to jej najnowsza powieść sama w sobie jest ciekawa. Przypomina mi ona trochę „Białe zęby” Zadie Smith. Bohaterki obydwu pisarek są do siebie w jakiś sposób podobne. Ich niedoskonałość, wybrakowanie, nieprzystawalność do otaczającej rzeczywistości mają w jakimś stopniu ten sam mianownik. Oczywiście „Białe zęby” to mimo wszystko dzieło większego kalibru, jednak Masłowską postawiłabym na tej samej półce, no, może kilka książek dalej na lewo… ale jednak.
Prywatnie chciałabym, aby pisała więcej (oczywiście nie kosztem jakości). Bo dziewczyna (kobieta w sumie już!) ma bezsprzecznie talent.
(Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta)