niedziela, 28 lutego 2010

Wiosenne stosiki

Wiosna zaczyna ruszać z kopyta, słońce i ten szczególny zapach na dworze uruchamiają machinę wspomnień o poprzednich wiosnach i tym, co się wtedy robiło, czytało, o czym myślało i z kim. Tak było właśnie we wtorek, gdy upływał ostatni dzień mojego L4, a słońce krzyczało i wabiło na pierwszy wiosenny spacer. Czy znacie ten szczególny rodzaj energii, która wypełnia ciało i umysł po ciężkiej, mroźnej zimie?



Nie wiem dlaczego, ale pierwszy powiew ciepłego powietrza przypomina mi o pachnących ciepłych wieczorach, gdy jeździliśmy do kina Patria, o „Waldenie”, którego zawsze w kwietniu i maju fragmenty czytam, zaśmiewam się i dumam na przemian nad wciąż aktualnymi refleksjami tego hippisowskiego egzystencjalisty – Thoreau’a. Jako kompan krok w krok podąża z nim Emerson, piewca Natury, a krok przed nim Nietzsche, którego teoria „cierpliwości pośladków” co roku zmusza mnie do rozpoczynania sezonu biegowego gdzieś właśnie w okolicach marca (zaczynam jutro rano). Ci trzej Panowie, łączący abstrakcyjną myśl z fizycznym ruchem, stanowią dla mnie od kilku dobrych lat inspirację i pragnienie przebywania wiosną jak najwięcej na świezym powietrzu, prowokowania ciała do wydzielania dużej ilości potu i podziwiania czerwonych plam na twarzy po 40-minutowym biegu – bowiem dopiero wtedy takiej myśli, powstałej w takich okolicznościach, można zaufać i podążać za nią, wtedy umysł staje się naprawdę świeży, a krew płynie szybciej i jest się szczęśliwym.

Byli mężczyźni, teraz czas na Panie. Pinkola Estes, Budnitz, Woydyłło i Majewska-Opiełka – trio, na które składa się mieszanka baśniowości, magii, pra-, pierwotnej kobiety, dzikiej natury wilczycy oraz współpczesnej psychologii, po cześci emocjonalnej, po części związanej z technicznymi aspektami życia, np. zarządzania własnym czasem.

Na koniec coś z pogranicza estetyki, czyli wspaniałe eseje Herberta "Barbarzyńca w ogrodzie", które szczególnie kojarzą mi się z wiosną, ponieważ właśnie wtedy po raz pierwszy kilka lat temu je czytałam. Pragnę szczególnie uwrażliwić się na odbiór wizualny malarstwa, wybrać sobie jednego z ulubionych malarzy i zagłębić się w jego osobowość jako człowieka i artysty, a także w jego dzieła. Podobnie z poezją, której tu zabrakło w stosiku i której brakuje w moim życiu w ogóle. Postanowiłam pociągnąć i zaczytać się właśnie w Herbercie, który był moim ulubionym poetą w liceum. Na koniec powtórka z Ann Fadiman "Ex Libris" – ku miłości książek o książkach i pragnieniu „jeszcze raz”. Może uda mi sie coś nowego przechwycić do mojego życia czytelniczego.

Wszystkie powyższe książki, to „książki wiosenne”, ktore począwszy od jutra, 1 marca, chcę czytać fragmentami, na wyrywki, szaleńczo i zachłannie, przez całą wiosnę, powiedzmy do połowy czerwca. Będę zamieszczać w Bredabliku co ciekawsze cytaty, może z komentarzem.

Ponadto szczególne podziękowania dla Maga-Mary, która zamówiła dla mnie audiobooka „White Teeth”, czytany przez Alexa Jenningsa i który stanowi teraz nierozerwalną całość z moją książką w oryginale. Wszystko po to, aby synergia mogła zaistnieć, tzn. poznawianie literatury i nauka języka za jednym zamachem. Dzięki Aniu! (dostałam też super kartkę :))



A poniżej moje ostatnie zdobycze: wczoraj udało mi się kupić po jedyne 7 złotych każda „Eve Green” Susan Fletcher oraz „Historia pewnej mistyfikacji” Petera Careya. Natomiast tydzien temu otrzymałam od Bartka w prezencie „Smażone zielone pomidory”, które właśnie kończę czytać i jest to tak ZAJEBISTA powieść, że aż się boję chwili, w której będę miała zasiąść do napisania recenzji, aby w pełni oddać miarę mojego zachwytu. To czeka mnie już jutro (czy Wam też czasami z trudem przychodzi napisanie dobrego tekstu? Albo w ogóle nie przychodzi?...)

wtorek, 23 lutego 2010

"Smak dżemu i masła orzechowego"


1.[Ona] Lauren Liebenberg urodziła się w Rodezji, a obecnie mieszka w Johannesburgu. Za swoją debiutancką książkę otrzymała w 2008 roku Orange Broadband Award.
2.[Groza] „Smak dżemu i masła orzechowego” to mocna powieść. Bezkompromisowa. Nie chciałabym zobaczyć ekranizacji, nie zniosłabym tego emocjonalnie. Cholernie boli.
3.[Śmiech] Dużo się śmiałam. Oupa, dziadek Nyree i Cii, jest fantastycznym staruszkiem:

„- Szybko, dziewczyno, przynieś mi procę z szuflady stolika nocnego! Dorwę tego bezczelnego koczkodana, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię!
Oupa nie cierpi tych małp. Główni wrogowie to stado żyjące w kępie akacji, tuż przy tylnych drzwiach domu, które wciąż wysyła ekipy nalotowe, aby porywały, co tylko się da”. (21)

4.[Język] Już dawno nie czytałam powieści, która byłaby tak bogato napisana, która korzystałaby z tak różnych słów i wyrażeń, która z taka skrupulatnością opisywałaby świat, tak trafnie oddawała klimat danej sytuacji, jej dowcip (tak, że śmiejesz się do rozpuku) i grozę (tak, że sztywniejesz i robi Ci się zimno, naprawdę bardzo nieprzyjemnie zimno).
5.[?] Tę książkę trzeba przeczytać. Ja nie jestem w stanie o niej pisać. Pytam siebie dlaczego i... nie wiem.

Lauren Liebenberg, „Smak dżemu i masła orzechowego”, Smak Słowa, Sopot-Londyn 2009.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Cudowność tekstów: Fincher-Lee



W sobotę mój narzeczony przywiózł mi już dawno zamówione wydanie „To Kill a Mockingbird” w oryginale, które w końcu zostało odebrane z poczty :) Tego samego dnia, wieczorem, postanowiliśmy dokończyć oglądanie filmu „The Game” w reż. Davida Finchera z Michalem Douglasem i Seanem Pennem, skądinąd rewelacyjnego filmu o wręcz genialnym scenariuszu.

W jednej ze scen Nicholas van Orton (Douglas) wbiega do swojego ogromnego domu. Pnie się po schodach i wpada do jednego z pomieszczeń. Przewracając wszystko, co mu się nawinie pod ręce, zaczyna czegoś gorączkowo poszukiwać na wysokiej półce. W kolejnym kadrze kamera lustruje przestrzeń z poziomu podłogi. Nagle z hukiem spada grube, oprawione w skórę tomisko. Na grzebie czytamy: „To Kill a Mockingbird”. Nie muszę pisać, że razem z Bartkiem w jednej chwili podskakujemy w wyniku radosnego zdumienia. Tymczasem van Orton porywa egzemplarz i wypada z domu tak szybko, jak się w nim pojawił.

Do teraz próbuję znaleźć powiązanie pomiędzy treścią książki Lee a fabułą filmu Finchera. Bezskutecznie. Zawsze jednak wierzę w to, że takie zabiegi sa celowe, że autor usiłuje przemycić jakąś treść, która pozwoli na ciekawą, dekonstruktywistyczną interpretację, ktora zdradzi nam jakąś tajemnicę, która w rzeczy samej – jest tylko dla wtajemniczonych. Czyni ona bowiem z czytelnika/widza/słuchacza ekskluzywnego wspólnika, który jest zdolny czytać między wierszami.

Ponadto, pomimo istnienia intertekstualności jako takiej, czesto zdarzają mi się takie „cudowne przypadki”: w bardzo krótkim czasie, np. na przestrzeni jednego dnia, zderzają się w jakimś jednym punkcie dwa teksty kultury. Kiedyś, czytając „Lalę” Jacka Dehnela, tak często mi się to przytrafiało, że napisałam o tym tekst, wyszczególniając wszystkie te dziwaczne zbiegi okoliczności.

Czy Wy też doświadczacie „cudowności tekstów”? A może macie jakieś pomysły na rozwiązanie zagadki „Fincher-Lee”?

sobota, 20 lutego 2010

Tajemnice Savannah

Powieść Berendta to druga pozycja, którą czytam w ramach „Amerykańskiego Południa”. Muszę przyznać, że w swej powieści jest dosyć podobna do czytanej ostatnio „Zabić drozda” Harper Lee. Akcja u Lee ma miejsce w małym miasteczku Maycomb w Alabamie. Berendt natomiast nie wychodzi poza granice Savannah w stanie Georgia.

Obie książki składają się z dwóch części. Pierwsza, zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, opisuje barwnych mieszkańców miasteczek (nie będę rozpisywać się szczegółowo nt. „Zabić drozda” – zostało bowiem to już poczynione w recenzji pt. „Powrót do niewinności”).

W obydwu powieściach świat opisywany jest z punktu widzenia osoby „spoza” tego świata. U Lee jest to mała Jean Louise – 8-letnia dziewczynka, której spojrzenie jest jeszcze nie skażone małomiasteczkowym blichtrem, jest nadal niewinne i dziecięco naiwne. U Berendta głównym bohaterem jest dziennikarz, ktory urzeczony Savannah, postanowił się doń przeprowadzić z Nowego Jorku, aby podjąć próbę poznania jego prawdziwego oblicza. Nie pamiętam niestety imienia i nazwiska owego dziennikarza, bardzo jednak prawdopodobne, że ani razu się ono nie pojawia. Jego postać usuwa się całkowicie na margines powieści, ustępując miejsca co barwniejszym postaciom południowo-amerykańskiego miasteczka, o którym dziennikarz zresztą pisze książkę (którą właśnie czytamy).

I rzeczywiście – „Północ...” ma w pewnym sensie strukturę literackiego reportażu. Mało jest wartościowania, wyrażania sądów i opinii przez opowiadającego. Dziennikarz zdaje relację z przeprowadzanych rozmów oraz mających miejsce wydarzeń, w których bierze czynny udział. Do końca powieści właściwie nie wiemy, co sądzi na temat rozgrywających się wypadków. Sprawia wrażenie osoby bezstronnej.

Dzięki niemu i wraz z nim, zapoznajemy się z mieszkańcami Savannach – królową przebieranców Chablis, zwariowanym naukowcem Lutherem Driggersem, duszą towarzystwa i kombinatorem zarazem, Joe Odomem, czy główną postacią rozgrywających się wydarzeń –Jimem Williamsem.

Pierwsza część powieści, zupełnie tak jak u Lee, wprowadza nas w klimat miasteczka. Poznajemy mentalność i system wartości mieszkańcow, ich zwyczaje, sposoby spędzania wolnego czasu itp. W drugiej pojawia się proces, który będzie trwał juz do końca powieści.

Jim Williams zostaje oskarżony o morderstwo z premedytacją, jednak w kolejnych procesach za każdym razem ława przysięgłych nie potrafi ustalić, czy jest winny. U Lee mieliśmy oskarżonego o gwałt Murzyna. I jeśli w toczącej się w latach 30. XX wieku historii, jednoznaczną kwestią był problem rasizmu i dyskryminacji, który stał na przeszkodzie neutralnemu spojrzeniu małomiasteczkowej społeczności na prowadzony przez Atticusa Fincha proces, tak w rozgrywającej się w latach 80. „Północy...” nie jest to wcale takie oczywiste.

Kim jest Jim Williams? Niezwykle bogaty biały człowiek o wysokiej pozycji społecznej, koneser sztuki, prowadzący interesy na skalę światową restaurator antyków. Jego coroczne bale bożonarodzeniowe są najsłynniejszą i najbardziej prestiżową imprezą zarówno w mieście, jak i poza jego granicami. Jednym słowem arystokrata, którego przywilejem jest, w pewnym sensie, także prawnym, „nietykalność”. Jest kimś jeszcze: gejem.

Czy jednak właśnie ta kwestia – homoseksualna – stoi na przeszkodzie w sprawnym poprowadzeniu procesu? Czy „Północ w ogrodzie dobra i zła” jest książką o homoseksualizmie i problemie homofobii? Nie jestem do końca pewna. Williams zostaje oskarżony o morderstwo swojego kochanka – a więc osoby także związanej ze środowiskiem homoseksualnym. To już nie jest prosta relacja, taka jak u Lee: biała kobieta, czarny mężczyna i gwałt.

Przyznam szczerze, że do tej pory odpowiedzi na to pytanie nie znalazłam. Po części jednak musi tkwić ona właśnie w Savannah. Fakt ten został zdemaskowany poprzez czwarty proces, mający miejsce w innym mieście. Co jednak kierowało mieszkańcami Savannah, reprezentowanymi przez ławę przysięgłych składającą się i z bialych, i z czarnych; i z mężczyzn, i z kobiet; z ludzi o różnych pozycjach społecznych? Dlaczego, przy istnieniu tak wiarygodnych pozorów, potępili Williamsa? Kim on naprawdę był? Jaka była jego prawdziwa natura?

W powieści Berendta powiają się dwa „kiczowate” amerykańskie motywy, które także nie dają mi spokoju, skłaniając do zapytania, jakie jest ich prawdziwe znaczenie dla powieści? Pierwszy z nich to mecze futbolowe oraz cała otoczka z nimi związana, nie wyłączając maskotki drużyny, bialego buldoga HAU. W to środowisko silnie zaangażowany jest drugi adwokat Williamsa, dla którego w pewnej chwili ważniejszy stał się wynik meczu niż wynik procesu.

Drugi motyw jest związany z tytułem powieści. Jest to motyw magiczny, voo-doo, swoista telekineza i psychiczne zdolności wpływania na drugiego czlowieka, ponadto rzucanie klątw i zaklinanie. Słowem szeroko pojęta czarna magia, którą reprezentuje przyjaciółka Williamsa – czarownica Minerwa. Jest to trochę drażniący, lecz równocześnie niepokojący motyw, z uwagi na to, że Williams poświęca mu bardzo dużo energii, pozostawiając całą prawną stronę zagadnienia swojemu prawnikowi, przesadnie jej nie monitorując.

Dość dużo, być może już za dużo, napisałam o powieści Berendta. Z pewnościa warto ją przeczytać, z uwagi na to, że jest niezwykle barwna, momentami zabawna, a ponadto zawiła i stwarzająca okazje do snucia własnych teorii. Atmosfera przebywania przez cały czas trwania powieści w jednym miasteczku udziela się czytelnikowi. Stanowi ona ponadto swoiste zderzenie realizmu z magicznością, która objawia się nagle i nie opuszcza nas już do końca. Możemy dzięki temu także wniknąć w ducha miasteczka, przebić się pod jego powierzchnię, zrobić to, czego nie doświadczyłby nigdy zwykły turysta, który wpadł na dwa dni do Savannah, aby posłuchać pustego i nie mającego nic wspólnego z rzeczywistością, "gadania" przewodniczki.

A co do Williamsa... chciałabym, aby jego sprawę poprowadził Atticus Finch. Tylko – czy jego moralność pozwoliłaby mu na to?

John Berendt, „Północ w ogrodzie dobra i zła”, przeł. Piotr Wilczek, Prószynski i S-ka, Warszawa 1998

piątek, 19 lutego 2010

Kreativ Blogger

Stało się. Dopadło mnie choróbsko. Co to oznacza? Że wreszcie kończę „Północ w ogrodzie dobra i zła”! Że moj tata właśnie wrócił z bilbioteki (ciekawe, co udało mu się złowić?)! [...] (ech, bida z nędzą w tej naszej bibliotece...). Że nareszcie mam czas, aby przekazać dalej wyróżnienia:



Kasiek – za Tessę :) dzięki czemu poznałam blogi i wyzwania czytelnicze.
Maga-Mara – za pomoc i serdeczność.
Padma – za wyzwania czytelnicze, ktore dla mnie stanowią wręcz rewolucję czytelniczą.
Chichiro – za Fever Ray i „Gorzkie mleko”, na którym byłam przedwczoraj.
Dziennik Literacki – za „news-owe” spojrzenie na literaturę, dzięki czemu jestem na bieżąco z nowościami i tym, co aktualnie dzieje się w literackim światku.

środa, 10 lutego 2010

:)

Serdeczne dzięki dla Inez, Anny oraz Marpil za wyróżnienie, naprawdę fajnie wiedzieć, że czytacie moje wypociny :) Ja potrzebuję chwilki wolnego, aby przekazać wyróżnienia dalej. Ostatnio czas jakoś się ścieśnia, zacieśnia i nawet czytam zatrważająco mniej – chyba nie wyrobię się z lutowym planem czytelniczym. Albo chwili odpoczynku trzeba, albo jakoś nie trafiam w odpowiednie książki. A może też dlatego, że wsiąknęłam w oglądanie „Desperated Housewives” – oczywiście pod pretekstem uczenia się angielskiego :). Oglądam bez lektora i tekstu, większości słów oczywiście nie rozumiem i muszę sie domyślać o co chodzi, jednak odkryłam zupełnie nowy, fantastyczny a do tego aktywny (ze względu na ten angielski :P) sposób odpoczywania po pracy :) już od wielu lat nie oglądam TV i zupełnie zapomniałam, co to jest rytuał, a właściwie codzienny grzeszek, machnięcia sobie serialiku popołudniu :) Jutro idę odebrać z Empiku najnowsze wydanie Poe’go, pod wprawiającym w lekkie drżenie prawie każdego amatora czytania, tytułem „Opowieści Miłosne, Śmiertelne i Tajemnicze”. Poza tym znowu zaczęlam słuchać muzyki, dzięki właściwie Chichiro, która zamieszczając na swoim blogu kawałek Fever Ray „Keep the streets empty for me” wydała na mnie wyrok natychmiastowego zakochania się w tej piosence i obudziła tęsknotę za muzyką... Człowiek zdradza w swym życiu zbyt wiele pięknych rzeczy, zdecydowanie.

wtorek, 2 lutego 2010

Estetyka kontra etyka



Czasami właśnie coś takiego mi się zdarza. Czytam fragment powieści Coetzeego, w którym trzech nieznanych mężczyzn napada na farmę Lucy, córki głównego bohatera. Na koniec strzelają do psów w boksach, zabijając je co do jednego. Czytam ten opis z przejęciem, przeskakując słowa, czasem zdania. Akcja mnie wciąga, nie wierzę własnym oczom. „Jeszcze, jeszcze... poczekaj chwilę, muszę doczytać do końca” – mówię do kogoś.

Akurat jest piątek wieczór i mamy oglądać film. Wybieramy „Equilibrium” z 2002 roku w reżyserii Kurta Wimmera. Rzecz dzieje się w przyszłości. „Equilibrium” to przymiotnik, oznacza „statyczny”, „zrownoważony”. Świat na wzór „Roku 1984” Orwella, nie bez związków z „Matrixem”. Świat bez uczuć, bez sztuki, bez wzruszeń, bez emocji. Tak się składa, że w jednej scenie tamtejsza „policja” strzela do psów w boksach, zabijając je co do jednego... Podniecający moment otwarcia się szczeliny interpretacyjnej, prawda?

Bohater „Hańby” Coetzeego, David Lurie, jest estetą [sic!]. Literaturoznawca, fascynat Byrona i wielki miłośnik muzyki klasycznej. W jego przypadku estetyka wyprzedza etykę. Najpierw piękno, zmysły, „wzbogacające przeżycia”, potem człowiek. Droga ta zaprowadza go do tytułowej „hańby”. Pomimo, że broni się przed tym procesem, w dniu napadu coś się w nim zmienia. Czy wyda sie banalną aluzja, którą uczynię pisząc, że gdy policja świata Librii wybija psy, jest tam również główny bohater, John Preston (Christian Bale)? Władza w „Equilibrium” postawiła na „dziwną” etykę, likwidując konsekwetnie estetykę, którą obciążyła wszelkim złem, jakie miało miejsce na świecie do tej pory. Jak się można domyślać, skutki tej polityki zaowocowały jedynie pozorną wolnością i w efekcie – nowym terrorem.

„Hańba” – jest to „wstyd wywołany niegodziwym czynem” (wg „Słownika Języka Polskiego”). Bohaterzy filmu Wimmera regularnie przyjmują dawkę substancji zwanej „prozium”, która pomaga im rozcieńczyć w sobie wszelkie uczucia, nie pozwalając tym samym na uzewnętrznianie ich. „Hańba” jest odczuciem czysto wewnętrznym, której towarzyszy lęk przed uzewnętrznieniem się. Mniej więcej w ten sposób egzystują bohaterzy Coetzeego: wskutek trawiącego ich poczucia wstydu, oddalają się od siebie, nie mając szansy na zawiązanie głębszych relacji i związków.

Powieść Coetzeego warta jest przeczytania. Pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi, które sami musimy odnaleźć w sobie. Film Wimmera wart jest obejrzenia. Pozostawia dobitną odpowiedź na pytanie, czym stałby się świat bez sztuki, bez emocji, bez wruszeń.

J. M. Coetzee, „Hańba”, przekład Michał Kłobukowski, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2009.
„Equilibrium”, reż. Kurt Wimmer, AKA Cubic, 2002.