wtorek, 21 grudnia 2010

Pozorne wybory. "Igrzyska Śmierci"

Powieść Suzanne Collins, po bynajmniej nie krótkich poszukiwaniach, odnalazłam w końcu na półce z literaturą dla młodzieży, co mnie niezwykle zdziwiło. Na ostatniej stronie okładki przeczytałam porównanie trylogii Collins do powieści o Harrym Potterze i, o zgrozo, do cyklu „Zmierzch”. Skończywszy pierwszy tom ”Igrzysk Śmierci” mogę powiedzieć, że nie tylko treść nie rozwiała moich wątpliwości co do poziomiu tej prozy, ale moje zdziwienie względem próby jej zaszufladkowania – spotęgowało się.

„Igrzyska Śmierci” są moim zdaniem genialną kreacją utopijnego świata na miarę „Roku 1984” czy „Nowego Wspaniałego Świata”. Być może narracja rzeczywiście jest mniej skomplikowana niż Orwella czy Huxleya, niemniej jestem wściekle ciekawa, jak odebrałby ją nastolatek, zwłaszcza taki, który zafascynował się już cyklem Stephanie Meyer.

Collins stworzyła świat spójny, a przebieg wydarzeń poprowadziła niezwykle konsekwentnie. Wykreowała wizję utopijnego państwa z przyszłości, zbudowanego na gruzach Stanów Zjednoczonych, opartego na systemie totalitarnym, a społeczeństwo na powrót podzieliła na klasy.

Żyjemy aktualnie w świecie, w którym każdy ma szansę na to, aby stać się kimś. Nie ważne, że owo 5 minut rzeczywiście trwa dokładnie tyle i ani sekundy więcej. Króluje era telewizyjnych show, gdzie bohaterami są zwykli ludzie, nasi sądziedzi, przyjaciele, członkowie rodziny, gdzie główną rolę grają niekontrolowane emocje i gdzie panuje niepodzielna i bezdyskusyjna demokracja. Każdy bowiem może być wybranym. Każdy może wybierać.

Jednak wybory te na ogół sa pozorne. Tak naprawdę jest to złudzenie demokracji. To nie my wybieramy, nasze wybory są nam sugerowane. Czasami wręcz w agresywny sposób.
Show , w którym bierze udział Katniss – Głodowe Igrzyska – nie różni się moim zdaniem wiele od tego, co możemy obejrzeć chociażby w TVN. Ostatni program Top Model utwierdza mnie tylko w tym przekonaniu. Jedyna różnica tkwi w tym, że sposobem eliminacji innych uczestników jest zadanie im śmierci. Im okrutniejszej, tym bardziej atrakcyjnej dla publiczności.

Arena, w której rozgrywają się igrzyska, jest symulacją, będącą pod całkowitą kontrolą władzy. Analogicznie jest to wytworzony przez media sztuczny świat, który my, widzowie, oglądamy wieczorami w swoich domach, i w który wierzymy. Wierzymy w emocje, w to, że dziewczyny (patrz: Top Model) płaczą, mają problemy, przeżywają stresy, a im ich jest więcej, tym lepsza jest oglądalność. Dowodem może być wygrana Top Model przez Paulinę, która praktycznie cały program przepłakała. Żeby było śmieszniej, w „Igrzyskach śmierci” można przeczytać słowa Katniss, która komentując poprzednie lata, wspomniała o dziewczynia, której taktyką było wykreowanie siebie poprzez płacz, słabość, lęk etc. na nieogroźną uczestniczkę, w efekcie czego udało jej się wszystkich przechytrzyć i wygrać.

Akcja powieści Collins kojarzy mi się również z „Drogą” McCarthy’ego, gdzie ojciec i syn przemierzają spaloną i zniszczoną, wymarłą Amerykę w poszukiwaniu „ognia”. Oni również, podobnie jak Katniss, muszą się ukrywać, zdobywać jedzienie, walczyć z osłabieniem, chorobą, głodem, wreszcie ze śmiercią. Muszą unikać innych ludzi, którzy mogą się dla nich okazać śmiertelnym niebezpieczeństwem. Są świadkami rzeczy zbyt strasznych, aby można było je sobie wyobrazić w „normalnym” świecie. Wreszcie – szukają w sobie i poza sobą ostatnich oznak życia, pałającego małego ognia, który stanowiłby dowód ich człowieczeństwa.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Wolf Hall

W „Komnatach Wolf Hall” to powieść historyczna autorstwa Hilary Mantel, która otrzymała za nią prestiżoną nagrodę Man Booker Prize w 2009 roku. Wolf Hall stanowi grubą powieść liczącą ponad 600 stron. Zawarta w niej historia opowiadana jest z perspetywy Thomasa Cromwella, który w historii Anglii zapisał się jako doradca króla Henryka XVIII, i który przyczynił się do odłączenia Anglii od Rzymu i powstania Kościoła Anglikańskiego, uznającego supremację Króla nad Papieżem.

Dla osoby nie znającej dobrze historii Anglii okresu Tudorów, „Wolf Hall” stanowi zagadkową powieść, której zakończenie nie jest bynajmniej oczystiwste. Początkowo bowiem Mantel sugeruje, że będzie to historia życia Cromwella, wielkiej osobowości, niezwykłego człowieka, który będąc synem kowala stał się najważniejszą postacią sceny politycznej XVI wieku.

Jednak po pobieżnym zarysowaniu najważniejszych „punktów zwrotnych” w życiorysie Cromwella jako dziecka i młodzieńca, akcja zatrzymuje się na długo w latach 30-stych na dworze Henryka XVIII i głośniej sprawie jego rozwodu z Katarzyną Aragońską oraz małżeństwa z Anną Boleyn, aby doprowadzić nas do schyłku życia, upadku i procesu innej słynnej i niezwykle ważnej w historii Anglii postaci, a mianowcie Thomasa Morusa (znanego m.in. z traktatu pt. „Utopia”).

W zasadzie zagadkowo kształtuje się nie tyle fabuła powieści Mantel, a jej ramy czasowe, jej początek i koniec. Niezrozumiały bowiem w kontekście tych ram wydaje się tytuł powieści – „Wolf Hall”, który przed lekturą obiecuje, iż rzeczywiście będziemy przechadzać się po jego komnatach (polski tytuł w tym świetle jawi się zgoła absurdalnie, ponieważ ani jedna scena nie ma miejsca w rzeczonych komnatach) obserwując wydarzenia, które wydarzyły się w dalekiej przeszłości. Apetyt na rozwiązanie tej zagadki gwałtownie rośnie już po powierzchownym uzupełnieniu wiedzy na temat tego, co wydarzyło się później – po straceniu Morusa.

Mantel pozostawia nas z niejasnym przeczuciem, że mimo iż przez ponad 600 stron towarzyszyliśmy Cromwell’owi nie tylko fizycznie, ale również duchowo, mając dostęp do jego myśli, wspomnień i planów, nie zdołaliśmy rozgryźć jego osoby, zrozumieć jego postępowania i przeniknąć motywów jego działań.

Chciałoby się wręcz sięgnąć po drugi tom „Wolf Hall”, jeśli takowy zostałby napisany i zaspokoić głód na temat tego, jak potoczyła się wizyta w domostwie Jane Seymour, czy Anna urodziła Henrykowi syna i wreszcie, jak potoczyły się losy Tomasza Cromwella.

Może Mantel zaspokoi kiedyś naszą ciekawość?

niedziela, 15 sierpnia 2010

"Droga" Cormac McCarthy


Ta książka jest po prostu genialna. GENIALNA. Nie ma sensu o niej pisać. Trzeba ją przeczytać.

sobota, 14 sierpnia 2010

Borgesowski Wszechświat

Wszystkie imiona to książka, której sensy odkrywa się bardzo powoli. Jest bowiem głęboko metaforyczna, aczkolwiek nie poetycka. Jest to powieść o poszukiwaniu, o drodze wiodącej poprzez życie i śmierć, które, nie są, jak sie okazuje, swoimi przeciwieństwami, lecz płynnie przenikają się nawzajem.

„Wszystkie imiona” to nazwa Archiwum Głównego Akt Stanu Cywilnego, w którym jako kancelista pracuje bohater książki Saramago, Pan Jose. „Wszystkie imiona” to – dosłownie –imiona wszystkich ludzi, zarówno żywych, jak i zmarłych, znajdujących się w rejestrach Archiwum. Każdego dnia, od kilkudziesięciu lat, Pan Jose wprowadza do archiwum żywych nowonarodzone osoby, a także przenosi do archiwum zmarłych akta tych, którzy odeszli z tego świata. Pan Jose wiedzie dość rutynowe życie, żyjąc w cieniu, jest człowiekiem niezwykle samotnym i niepoprawnie przeciętnym. Ma jednak hobby, które staje się przyczyną podjęcia niezwykłych poszukiwań nieznajomej kobiety, której kartę pewnego dnia przypadkowo wyciagnął z rejestru.

Klimat powieści momentami jest duszny i klaustrofobiczny, ukazana jest w niej bowiem restrykcyjna hierarchia i dyscyplina urzędu, w którym pracuje Pan Jose. Ogromne archiwa z niezliczonymi szeregami regałów i półek,o wysokościach przyprawiających o zawrót głowy, liczne korytarze prowadzące do archiwum zmarłych, gdzie akta pokryte są centymetrowym kurzem, gdzie nie ma światła, a przestraszone mole uciekają z zakamarków, gdy przez przypadek strąci się stary stos papierów. Do archiwum zmarłych trzeba wchodzić z nicią Ariadny w dłoniach, aby uniknąć samotnej śmierci w tym przypominającym Borgesowski Wszechświat przerażającym labiryncie.

Powieść Saramago jest nie tylko filozoficzną refleksją na temat życia i śmierci, pełna jest także dowcipu oraz iście groteskowych sytuacji, do których niejednokrotnie zmusza Pana Jose jego na wpół szaleńcza, pozornie absurdalna wędrówka w poszukiwaniu kobiety, z którą nie ma przecież nic wspólnego. Napisana doskonałym językiem, zaskakująca i dobra literatura, która odkrywa przed Czytelnikiem nowe światy i nowe zagadnienia, o których ten może w spokoju (bądź niepokoju), rozmyślać.

"Wszystkie imiona", Jose Saramago, przeł. Elżbieta Milewska, REBIS, Poznań 2009

niedziela, 1 sierpnia 2010

"Umiłowana" Toni Morrison


Czytając lektury w ramach wyzwania „Amerykańskie Południe” („Zabić drozda” Harper Lee, „Północ w ogrodzie dobra i zła” Johna Berendta, „Smażone zielone pomidory” Fannie Flagg) zastanawiałam się, czy istnieją pewne wspólne cechy dla literatury tego regionu. Dla każdej bowiem z tych powieści, prócz nadrzędnego problemu dyskryminacji Murzynów (tu wyjatek dla "Północy),charakterystyczne było miasteczko, w którym działa się akcja, jego barwni mieszkańcy oraz proces. Zastanawiające dla mnie było to, czy każda powieść z listy lektur będzie opierać się na podobnym schemacie.

„Umiłowana” Toni Morisson jest jednak inna. Zupełnie inna. Wprawdzie i tutaj mamy miasteczko (Ohio, Kentucky), nietuzinkowych bohaterów, a w tle proces (nie jest on opisany, ale wiemy, że się wydarzył), jednak struktura tej powieści, jej poetyka i metaforyczność zaskakują.

Jedną z najbardziej rzucających się w oczy cech jest realizm magiczny, charakterystyczny szczególnie dla literatury iberoamerykańskiej (proza Marqueza czy Allende). I mimo, że tłumaczka pisze w posłowiu, że określenie prozy Morrison w ten sposób jest wyciągniecięm dość pochopnego wniosku, myślę, że nie sposób tego pominąć i każdemu czytelnikowi, chcąc nie chcąc, dość szybko nasunie się to skojarzenie.

Oczywiście, w „Umiłowanej” chodzi o coś zgoła poważniejszego – o tragedię, która jest faktem historycznym, o ponad 60 milionów Murzynów, którzy umarli lub zostali zabici wskutek brutalnego schwytania ich w Afryce i przetransportowania do Stanów Zjednoczonych celem nabycia taniej siły roboczej. Najbardziej zaskakującym faktem jednak jest to, że nie tylko Europa nie zdaje sobie sprawy z liczby śmiertelnych ofiar, ale także Stany Zjednoczone.

„Umiłowana” jest przypowieścią, która w symboliczny sposób próbuje przekazać wiedzę na temat tragedii niewolnictwa, które ostatniecznie przerodziło się ludobójstwo. Jedną w ważniejszych kwestii poruszanych w tej powieści jest problem granicy pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Człowieczeństwo Murzynów było nie tyle przekreślone – ono po prostu nie było brane przez Białych pod uwagę (na szczęście nie wszystkich).

Z definicji traktowani byli, brutalnie to zabrzmi, jak zwierzęta gospodarskie. Przykuwani na noc łańcuchami, w ciągu dnia zakładano im wędzidła lub kolczatki. Kobiety były wykorzystywane seksualnie w najbardziej okrutny i bestialski sposób, jaki można sobie wyobrazić. Język Morrison próbował oddać to „zezwierzęcenie” określając na przykład stosunki seksualne pomiędzy niewolnikami, jako „parzenie się”. Młoda kobieta była warta tyle, ile taniej siły roboczej mogła spłodzić.

Sethe ucieka z Domowej Przystani jako ciężarna matka trójki dzieci. Kiedyś usłyszała, jak nauczyciel kazał swoim uczniom narysować tabelkę – po lewej stronie wypisać cechy ludzkie, a po prawe cechy zwierzęce każdego z niewolników. Uciekła, ponieważ nie chciała, aby ktokolwiek dokonał podobnej charakterystyki jej dzieci. Od tego wszystko się zaczyna. W niedługim czasie Sethe stanie przed dylematem, po której stronie zostawić swoje dzieci. Otwiera tym samym drzwi zaświatów, wpuszczając do swojego świata ducha, który dokona nieodwracalnych zmian w życiu jej oraz jej bliskich.

Na ostatniej stronie okładki jest napisane, że „Umiłowana została uznana przez czytelników za jedną z najważniejszych książek stulecia”. Zgadzam się z tym zdaniem po strokroć i mocno dziwię, że powieść Noblistki z 2003 roku jest praktycznie nie znana w naszej świadomości . A może się mylę? Oby. Cieszę się jednak, ze dane mi było na nią trafić. Lektura z pewnością nie na jeden raz.

Warto dodać na koniec, że Morrison oparła swoją powieść o autentyczne wydarzenia. Pierwowzorem Sethe była niewolnica Margaret Garner. Na podstawie powieści powstał także film, pt. „Pokochać”, a także libretto opery „Margaret Garner”.

Toni Morrison, „Umiłowana”, przeł. Renata Gorczyńska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007


Thomas Satterwhite Noble: Margaret Garner (Współczesna Medea), 1867


libretto opery

sobota, 31 lipca 2010

Podsumowanie wyzwania "Nagrody literackie"

Czas na małe podsumowanie. Udało mi się przeczytać:

1. Oskar i Lucynda - Peter Carey (Booker Prize)

2. Hańba - Coetzee (Booker Prize)

3. Połówka żółtego Słońca - Ch. Ngozi Adichie (Orange Prize)

Najbardziej cieszę się z poznania "Połówki zółtego słońca", jest to genialna powieść, którą koniecznie trzeba poznać. "Oskara i Lucyndę" miałam przeczytać już od kilku dobrych lat, zachęcana entuzjastycznymi opiniami na jej temat. Książka jednak nie spodobala mi się, zmęczyła mnie, uważam, że ma fatalne zakończenie, jestem na nie (szczególnie po upływie kilku miesiecy od przeczytania, gdy myślę o niej). "Hańba" Coetzeego jak najbardziej na tak, dobry kawał prozy.

A tak poza tym - jestem nieufnie nastawiona do nagrodzonych książek, przeważnie spodziewam się czegos lepszego i się rozczarowuję. Myśle tak tym bardziej po recenzjach innych czytelników biorących udzial w tym wyzwaniu, gdzie często to roczarowanie wypływa już w pierwszym zdaniu. Najlepiej chodzić własnymi ścieżkami.

niedziela, 18 lipca 2010

Jane Austen. Satysfakcja gwarantowana.

„Duma i uprzedzenie” Jane Austen to z pewnością wyśmienita lektura na wakacje. Niezwykle dowcipna, przynosi satysfakcję wielbicielom błyskotliwych dialogów, ciętych ripost i zawiłych zdań wypowiadanych przez bohaterów w trakcie lekkich pogaduszek przy popołudniowej herbatce. Do tego nie brak towarzyskich intryg i miłosnych podchodów. Można powiedzieć, że w powieści Jane Austen niewiele się dzieje, jednak autorka posiada niezwykły dar do opowiadania właściwie o niczym w sposób niezwykle interesujący.

Amatorzy akcji wiele jej tam nie znajdą, Austen bowiem skupia się przede wszystkim na aspekcie psychologicznym, na ludziach, ich charakterach, zachowaniach, a także na tym, co i o czym myślą. Jest to niezwykłe studium psychiki ludzkiej, a zwłaszcza kobiecej w 2 pol. XVIII wieku w Anglii.

Być może to, co napisałam powyżej na temat „Dumy i uprzedzenia” wyda się delikatnie lekceważącym osądem powieści. Tak naprawdę jednak jestem nią prawdziwie zauroczona. Po raz pierwszy miałam do czynienia z prozą Jane Austen kilka lat temu i właśnie powyższe aspekty sprawiły, że odrzuciłam książkę nie rozumiejąc, dlaczego jej powieści znajdują się w najsławniejszych rankingach książkowych.

Nie dalej, jak parę miesięcy temu, obejrzałam biograficzny film o Jane Austen „Becoming Jane”. Sama jej postać tak niezwykle mi się spodobała, że zaczęłam przychylniej spoglądać w kierunku jej twórczości. W końcu kupiłam sobie „Dumę i uprzedzenie” i od kilku dni bawię się niezwykle czytając tę najważniejszą chyba powieść w dorobku angielskiej pisarki.

Styl, język, trafność w opisie charakterów oraz stanów psychicznych postaci nie mogą nie przynieść satysfakcji. Jakaż wielka musi być przyjemność czytania tej książki w oryginale przy bardzo dobrej znajomości angielskiego!

Jako kobieta ostatnimi czasy stałam się bardziej tkliwa i romantyczna, dlatego wątki miłosne, zwłaszcza ten pomiędzy Elizabeth a Panem Darcy, szczególnie przypadły mi do gustu. Z drugiej strony jest to proza na tyle lekka, że czyta się ją niezwykle swobodnie. Lektura w sam raz na doskwierające upały, kiedy ciało i umysł rozpływają się w słodkim odrętwieniu. Przede wszystkim jednak: Satysfakcja. To chyba najtrafniejsze określenie uczucia, jakie towarzyszy mi przy lekturze „Dumy i uprzedzenia”.

Każdej lekturze, o ile jest taka możliwość, nieodłącznie towarzyszy mi film. Samej powieści, jak i ekranizacji, nie muszę zapewne specjalnie innym czytelnikom przedstawiać. Powiem tylko, że oglądałam juz trailer filmu z 2005 roku z Keirą Knightley (ostatnio jedna z moich ulubionych aktorek, zwłaszcza w „Pokucie”), zapowiada się obiecująco i zabawnie. Zatem, have fun!

Jane Austen, „Duma i uprzedzenie”, przeł. M. Gawlik-Małkowska, Prószyński i S-ka.

wtorek, 22 czerwca 2010

Z pamiętnika gwałciciela. "Pokuta" Ian McEwan


„Pokutę” Iana McEwana położyłabym w mojej prywatnej historii czytania na tej samej półce, co „Dziwne losy Jane Eyre”, „Tessę d’Urbeville” czy „Cień wiatru”. Kierowałabym się przede wszystkim tym, jak czytałam te książki, a właściwie jak one same dawały się czytać.

Lektura rozpoczęła się jak każda inna – powolnym wgryzaniem się w tekst. Oswajaniem się i wzajemnym badaniem. Niespiesznym puszczaniem w ruch machiny tworzenia obrazów ze słów. Już po kilkunastu stronach przyspieszyłam tempo czytania. Już zaczęło sie skakanie po zdaniach, potem kartkowanie.

Gdy doszłam do końcowych stron części pierwszej (przeczytanych zresztą na wyrywki) nie mogłam się powstrzymać, bo musiałam przecież wiedzieć, czy jeszcze ich imiona pojawią się obok siebie w tej historii, a najlepiej w dialogach. Skoczyłam zatem z dziesięć kartek do przodu, a potem coraz śmielej, dalej, wgłąb, aż do samego końca, bo wiedziałam, że muszę natychmiast poznać zakończenie!!!

Ten czytelniczy amok trwał może z godzinę. Czytałam rano, przed pracą, a cały ciężar odpędzonego na siłę niedawno snu gdzieś przepadł. Zmęczyłam się, zdyszałam, pełna emocji i niespokojnych myśli dotyczących dwojga głównych bohaterów.

A gdy skończyłam, już wiedziałam. Potem przez ponad tydzień zgwałcona przeze mnie książka leżała na komodzie czekając, aż wrócę do niej, ja – cierpliwy czytelnik, wierny czytelnik, lojalny czytelnik (wobec książki, wobec siebie, wobec autora).

Powróciłam do niej w końcu, aby już na spokojnie wchłonąć każde słowo, każde zdanie, każdy misternie opowiedziany obraz. Piękny typ prozy, na który jestem specjalnie narażona, który pochłania mnie i sponiewiera, zdeptuje brutalnie do roli czytelnika-gwałciciela, całkowicie egoistycznego, lecz równocześnie w pełni oddanego światu, który został w niej zawarty.

Ian McEwan, „Pokuta”, przeł. Andrzej Szulc, Wydawnictwo Albatros, Opole 2008.

sobota, 5 czerwca 2010

Wybiegana książka

W ramach nagrody za majowe bieganie (niestety nie codzienne - podejmowałam heroiczne wysilki biegania w deszczu do czasu, az nie nabawilam sie ostrego kaszlu. Niemniej zadanie spelnilo swoj cel - biegam :)) wybralam sobie jedną z nagrodzonych Bookerem książek Coetzeego. Serdeczne podziekowania dla Bartka, dzieki ktorego inicjatywie wyniknelo cale to przedsięwzięcie :)

czwartek, 3 czerwca 2010

Co zrobić z tą wiedzą?

To nie będzie tekst o książce Adichie, bowiem każdy zainteresowany może przeczytać sobie na tylnej stronie okładki, o czym jest książka Nigeryskiej pisarki. To będzie tekst o czytaniu "Połówki żółtego słońca".

Warto czytać w ogóle i na wyrost, aby dotrzeć do takich książek. Warto przełknąć dziesięć niezbyt ciekawych, męczących lub chociażby „takich sobie”, aby natrafić na taką, jak „Połówka żółtego slońca” – powieść, która Cię uderzy w twarz, każe zapomnieć o upływającym czasie, o innych książkach, o swoim własnym życiu. Wraz z tą powieścią Adichie oficjalnie staje się jedną z moich ulubionych pisarek.

Po pierwsze, Adichie stworzyła niezapomniane postacie. Prawdziwe i plastyczne, z własnymi charakterami, konsekwetnie wyrysowane. „Połówka żółtego słońca” przedstawiona jest z punktu widzenia trzech bardzo różnych bohaterów: nastoletniego Ugwu, pochodzącego z małej wioski, który awansował zarówno społecznie, jak i mentalnie; pięknej Olanny, wykształconej dziewczyny pochodzącej z wyższych sfer; oraz Brytyjczyka Richarda, który przybywa do Nigerii, aby napisać książkę o sztuce ludowej Ibo. Pozostałe, lecz pełniące niemniej niebagatelne role w powieści postaci, widzimy oczami trzech głównych bohaterów: jest to między innymi rewolucjonista Odenigbo, kochanek Olanny, u którego zarazem służy Ugwu czy Kainene – siostra Olanny i kochanka Richarda, znana z ciętego języka i ironicznego podejścia do życia.

Po drugie, „Połówka żółtego slońca” nie jest tylko powieścią przeznaczoną do czytania dla samej przyjemności. Powieść Adichie, która w 2007 roku zdobyła nagrodę Orange Prize, obdarowuje czymś bezcennym: a mianowicie wiedzą o tym, co wydarzyło się w przeszłości, co nieodwracalnie zajęło miejsce w historii świata, i co miało niebagatelne znaczenie chociażby z tego powodu, że zaważyło na losach ponad miliona ludzi.



„Połówka żółtego słońca” opowiada o wojnie domowej, ktora toczyła się pomiędzy Nigerią a Biafrą w latach 1967-1970, wojnie, która przyniosła ze sobą głód, rzezie, gwałty, niesprawiedliwość i śmierć.



Przedstawiona z subiektywnego punktu widzenia bohaterów, których czytelnik dobrze poznaje i z którymi wręcz się zaprzyjaźnia, jest o tyle bardziej wstrząsająca. Jej lektura przynosi niesamowity ból, nierzadko łzy i pelne buntu pytania o to, jak w ogóle mogło (może?) być możliwe to, co przecież niewątpliwie się wydarzyło. Uświadamia, co działo się i dzieje nadal na świecie. Lektura tej powieści zmienia i być może wyda się to stwierdzeniem banalnym, stawia przed pytaniem „jak zatem żyć”, gdy się wie.



Ostatnio czytam coraz więcej książek dotyczących światowych konfilktów, dzięki którym z jednej strony moja wiedza o historii świata „uzmysławia się”, lecz z drugiej, każdorazowo i nachalnie nasuwają następujące pytanie: „co z tą wiedzą zrobić?”. Bo przecież trzeba coś z nią zrobić, przecież nie można sobie, ot tak, jedynie czytać tego typu powieści, odhaczać na liście przeczytanych książek i cieszyć się, że kolejna książka przybyła w stosie mojej czytelniczej chwały. Takie powieści jak „Połówka...” pisanie są nie dla przyjemności czytelnika, to chyba oczywiste, ich lektura jest trudnym doświadczeniem, aktem swoistego masochizmu, z którym wydaje mi się, i powtórzę to uparcie, trzeba coś zrobić.



I po trzecie. Na początku napisałam, że Adichie stała się moją ulubioną pisarką. Lecz, czy w ogóle słowo ulubiony może tu pasować? Czyż mozna powiedzieć o opisie niezwyklego bólu i cierpnienia, że jest ulubionym? Czy z rozkoszą będę wracać do tej książki po latach? Czy z przyjemnością będę o niej myśleć w najbliższych dniach? Nie. Będę raczej myślania o niej w kategoriach zmiany. Odpowiedzi na powyższe pytania nie mam. Lecz wydaje mi się, że będą one pojawiać się nieoczekiwanie, gdy przyjdzie ich pora, gdy zostanę wystawiona na próbę.



Chimamanda Ngozi Adichie, „Połówka żółtego słońca”, przeł. Witold Kurylak, Wydawnictwo „Sonia Draga”, Katowice 2009

niedziela, 16 maja 2010

Emocjonalny thriller

Debiutancka powieść szwedzkiej pisarki Anne Sward jest niezwykła. Stanowi rodzaj emocjonalnego thrillera. Napisana jest oszczędnie i niezwykle sugestywnie. Pomimo zdecydowanie odmiennej poetyki, pod względem tematu jest bardzo podobna do twórczości Jelinek czy Lessing. Dotyczy bowiem złożonych, trudnych i – co tu ukrywać – zniszczonych relacji rodzinnych.

Powieść Sward jest skondensowana. Fabuła składa się z trzech wzajemnie się przenikających płaszczyzn. Pierwsza z nich to przebieg aktualnych wydarzeń, które dzieją się i rozwijają wraz z głównym wątkiem. Na drugiej Sward zarysowała nie spuentowane sytuacje i wydarzenia, z których czytelnik samodzielnie może wyciągnąć wnioski lub domyśleć się ich zakończenia. Na trzeciej natomiast, znajdują się fakty mające związek z wydarzeniami, o których Sward nic nie mówi. Ich także trzeba się domyśleć. Dzięki temu zabiegowi lektura „Lata polarnego” angażuje i sprawia, że czytanie przestaje być jedynie od-czytywaniem, ale staje się również współtworzeniem historii.

Powieść ma sześciu bohaterów-narratorów. Przedstawia tym samym wiele punktów widzenia. Tak poprowadzona narracja sprawia, że prawda przestaje być jednowymiarowa, a złożoność relacji w znaczący sposób zostaje uwydatniona. Sward wychodzi od pewnego stanu rzeczy – rodziny, która się rozpadła – dając czytelnikowi pewną ilość informacji (nigdy jednak zbyt dużą) na tyle radykalnych, że na ich na podstawie czytelnik szybko wyrabia sobie krytyczne zdanie o bohaterach, ich postępowaniu oraz związkach, które ich łączą. Już na samym początku powieści zostaje nastawiony krytycznie.

Wieloaspektowa narracja jednak łamie tę ocenę bardzo szybko. Na drodze szczegółowej analizy psychologcznej bohaterów Sward pokazuje, jak różne jest widzenie i odczuwanie w zależności od tego, kto patrzy. Kto – ze swoją płcią, charakterem, historią... W ironiczny sposób ukazuje niezdolość porozumienia się i współpczucia – często nie spowodu złych intencji, lecz złej komunikacji. Powoli rozwijana sieć zdarzeń zaskakuje i pomimo, że stanowi dość niecodzienną fabułę, jest spójna i logiczna.

Anne Sward, „Lato polarne”, przeł. Bogumiła Ratajczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007

niedziela, 9 maja 2010

Chiński Hakawati

Można powiedzieć, że „Góra duszy” to taki chiński „Hakawati”. Jej autorem jest Gao Xingijan, który w 2000 roku otrzymał nagrodę Nobla. Licząca ponad 500 stron powieść ma dwóch bohaterów, z którymi wędrujemy po Chinach nie tylko w przesterzni, ale także w czasie. Oboje są samotnikami, mężczyznami w średnim wieku, którzy wyruszyli w podróż, aby odnaleźć odpowiedź na pytanie o własne Ja, tożsamość i sens rzeczywistości.

Pierwszy z nich mówi we własnym imieniu. Wyruszył wgłąb Chin po tym, jak okazało się, że postawiona mu diagnoza raka płuc była mylna. Został postawiony przed pytaniem, co zrobić z owym swoistym aktem ułaskawienia, który ofiarował mu los. Zapuszcza się w dzikie tereny chińskich lasów, pragnie dostać się do tajemniczego Lingshan, o którym informacje tak trudno zdobyć od mieszkaców okolicznych wsi i miasteczek. Wszędzie bywa krótko, tylko na chwilę. Odwiedza placówkę badawczą opiekującą sie pandami, interesuje się niebezpiecznymi wężami qishe, przeżywa grozę osaczenia przez gęstą mgłę, gdy przebywa wysoko, w odludnych górach, jedynie z przewodnikiem, 3 dni drogi od najbliższej osady. Jego wspomnienia przywołują reminiscencje z dzieciństwa, snuje filozoficzne rozważania, będąc jednocześnie świadomym ich wydumanego skomplikowania wobec prostoty życia ludzi wsi i gór. Jest poszukiwaczem pradawnych historii, legend i wierzeń ludowych.

Drugi mężczyzna wędruje z poznaną w jednym z miasteczek dziewczyną, z którą przeżywa romans. Ich wędrówka wypełniona jest opowieściami, które mężczyzna być może wymyśla, a być może przekazuje zgodnie z prawdą. Dziewczyna również opowiada, mówi, prowadzi swój monolog. Niesamowite anegdoty, krotkie historie, wypełniają ich czas. Język, słowo mówione, jest powrotem do pierwotnego rytuału snucia historii, opowiadania, przekazywania sobie wiedzy na temat świata i historii. Narracja prowadzona jest tutaj w oryginalny sposób, mianowicie w drugiej osobie liczby pojedynczej. Tak, jakby ktoś, może ten pierwszy mężczyzna, przypominał innemu (sobie?) jakieś wydarzenia lub wręcz tworzył na bieżąco hipotetyczną miłosną historię. Nie ma dialogów, jest „mówisz”, „ona mówi”.

Kim są ci mężczyźni, czego dokładnie szukają i czy dane będzie im to odnaleźć? W jakiej relacji pozostają względem siebie, czy są tą samą osobą czy dwoma różnymi?

„Góra duszy” to niespieszna historia poszukiwania prostoty i prawdy. Gawęda, która przemyca między wierszami buddyjską filozofię prostego życia, zjednoczenia z przyrodą, respektowania jej praw:

Głęboko zaciągam się czystym leśnym powietrzem, bez wysiłku wdycham je i wydycham, czuję, że oczyszczenie sięga aż do głębi duszy. Powietrze wnika wręcz w stopy [...] wydaje się, że moje ciało i umysł jednoczą się z wielkim cyklem przyrody. Osiągam poczucie radosnej wolności, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem.

Gao Xingijan, „Góra duszy”, przeł. Wojsław Brydak, REBIS, Poznań 2004

Majowy stosik. Biegowo.

Po 2 tygodniach czekania EMPIK w końcu zrealizował moje zamówienie i w piątek mogłam odebrać 3 książki, na które z niecierpliwością czekałam:


Połówka żółtego słońca – Chimamanda Ngozi Adichie
Wszystkie imiona – Jose Saramago
Umiłowana – Toni Morrison


Ale i tak najlepszą niespodziankę zrobił mi mój narzeczony, z którym na początku tego miesiąca zawarłam umowę, że jeżeli będę biegać ciedziennie przez cały maj, w nagrodę będę mogła sobie wybrać książkę. Parę dni temu otrzymałam od niego przedsmak owej nagrody, książkę-niespodziankę, która ma mi towarzyszyć podczas majowego biegania, a jest to powieść-pamiętnik Haruki Murakamiego „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” o zachęcająco brzmiącym podtytule (czy raczej cytatcie wyciągniętym na okladkę):

„Najpierw był bieg, a dopiero po nim towarzyszący mu byt, którym przypadkowo byłem ja. Biegnę więc jestem”.

Murakami to ostatnio coraz bardziej slawny japoński pisarz. Kiedyś prowadził bar i klub jazzowy, by pewnego dnia rzucić tym wszystkim i poswięcic się pisaniu. Aby zachować formę, zaczął biegać. Skończyło się na licznych maratonach, półmaratonach, triatlonach etc. Książka oprócz tekstu zawiera także fotografie przedstawiające Murakamiego podczas biegania, zawodów itp. Niezwykle podoba mi sie okładka książki, pomysłowa i minimalistyczna, możną ją ogladać zarówno w pionie, jak i w poziomie.

niedziela, 2 maja 2010

Filmowy INVICTUS - genialny film!


Wszystkim wielbicielom dobrego kina, Matta Damona, Morgana Freemana, historii RPA, Nelsona Mandeli, muzyki filmowej, sportu, meczowych emocji, rugby czy piłki nożnej (niepotrzebne skreślić) polecam absolutnie rewelacyjny film Clinta Eastwooda, nakręcony na podstawie bestselleru amerykańskiego dziennikarza, Johna Carlinga, „Invictus. Igrając z wrogiem” (o ktorej pisałam tutaj).

Fabuła filmu rozpoczyna się 11 lutego 1990 roku, kiedy to po 27 latach niewoli Nelson Mandela zostaje wypuszczony z więzienia, a kończy się w 1995 roku, w dniu zdobycia przez Springboksów Pucharu Świata w rugby. Eastwood w swoim obrazie skupia się przede wszystkim na aspekcie sportowym polityki Mandeli. Książka Carlina natomiast, opisuje życie pierwszego czarnoskórego prezydenta RPA od czasu pojawienia się jego postaci na scenie politycznej, jeszcze przed uwięzieniem, a także szczegółowo opisuje okres więzienny, nie pomijając relacji ludzi, z którymi Mandela miał wówczas styczność.

Jednak te wątki pojawiają się w filmie jako krótkie reminiscencje. Są niezwykle oszczędne, dzięki czemu, po pierwsze, Eastwood uniknął błędu, jaki najczęściej popełniają reżyserzy ekranizujący powieści: skrótowość przedstawianej historii objawiająca się w przemieszczaniu się od punktu do punktu, odhaczając najważniejsze wydarzenia. Po drugie, historia filmowa jest zwięzła i skondensowana, a główny motyw nie rozpływa się w niezliczonej ilości wątków. Widz, nawet ten, który nie czytał Carlina i który nie zna dobrze historii RPA, otrzymuje przekaz przejrzysty i zrozumiały.


Książka Carlina jest reportażem stanowiącym zbiór relacji ludzi, na których Mandela wywarł swoisty wpływ, dzięki czemu udało mu się wprowadzić do RPA demokrację. Lecz mimo, że to o Mandeli mowa w książce, z powodu owej subiektywizacji różnych punktów widzenia, sama jego postać wydaje się być gdzieś z boku. Ponadto, jak już wspomniałam w recenzji książki, obraz Nelsona Mandeli jako człowieka, wydaje się nieznośne idealny i nieskazitelny.

Eastwood podszedł do tego tematu z innej strony. Przestajemy widzieć Mandelę czyimiś oczyma. Prezydent RPA nie tylko staje się bohaterem pokazanym z obiektywnego punktu widzenia (o ile czysta obiektywizacja jest w ogóle możliwa), ale ponadto wydaje się o wiele bardziej ludzki i bliższy każdemu z nas. Nie jest już herosem, pół-bogiem i pół-człowiekiem. Przekaz filmowy tego typu stwarza możliwość zerwania z jego postaci osłony legendy, jaka niechybnie tworzy się wskutek ludzkich wspomnień.

W obrazie Eastwooda Mandela jest człowiekiem, który dzięki konsekwentnej postawie, sile woli, ogromie wiary, a także heroizmowi w zmaganiu się z codziennością dokonał wielkiej rzeczy. Jego postać pokazuje, że w małym i dużym wymiarze Mandelą mógłby być każdy z nas, bowiem jego fenomen polega na maksymalnym wykorzystaniu ludzkich predyspozycji i zdolności, które tkwią w każdym człowieku. Gdyby nie to, Springboksi nie wygraliby Pucharu, Afrykanerzy nigdy nie pozbyliby się strachu, a Afrykańczycy nigdy nie zdobyliby się na przebaczenie.


Eastwood nie tylko pokazal, że każdy z nas mógłby być Mandelą, ale że sam Mandela jest taki jak my, że jak każdy człowiek zmaga się ze swymi wadami i ma swoje problemy. Pomimo, że był ojcem nowego demokratycznego narodu RPA, nie wiodło mu się w życiu prywatnym i rodzinnym. Genialnie zostało to ujęte w epizodycznej scenie z córką, gdy usiłował mentorskim tonem udowodnić jej, że to ona się myli, a on ma rację. Uczynił to w sposób zadziwiająco nieudolny, jednak niemal natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Morgan Freeman pięknie zagrał ból starszego mężczyzny, ojca i męża, który cierpi z powodu nieumiejętności nawiązania i utrzymania relacji z najbliższymi.


Ponad wszystko „Invictus” Eastwooda przynosi niesamowity ładunek emocji. Widz czuje się, jak gdyby oglądał transmitowany na żywo mecz i nie gorzej niż filmowi aktorzy, przyżywa związane z nim emocje. Zbytecznym jest wspominanie o genialnych rolach Freemana i Damona. „Invictus” to naprawdę wielki obraz filmowy, który koniecznie trzeba obejrzeć.

piątek, 30 kwietnia 2010

Czarno-białe tornado

Tytuł powieści Pearl S. Buck świetnie oddaje jej przekaz. Cóż bowiem sie dzieje, gdy dwa wiatry nadbiegające z przeciwnych stron zderzą się se sobą? Powstaje tornado. Ludzie giną, a dachy domów, które od wieków stały nieporuszone, urywają się z impetem odkrywając to, co przez tak długi czas było skrywane pod zazdrosnymi murami. O tym też jest powieść amerykańskiej Noblistki z 1938 roku (spędziła wiele lat życia w Chinach. Jej chińskie imię to Sai Zhenzhu).

Narratorką jest młoda Chinka, Kwei-lan, wychowywana przez całe życie według ścislych reguł tradycji chińskiej. Do czasu małżeństwa z mężczyzną, który został jej przeznaczony przez rodzinę jeszcze przed jej narodzinami, Kwei-lan żyje pod kloszem, nieświadoma tego, co istnieje poza murami jej domu. Jest uczona zasad zachowywania się wobec mężczyzn, a także starszych osób. Jej stopy boleśnie obwiązywane są bandażami po to, aby pewnego dnia mąż mógł zachwycić się jej malutkimi stopami.

Kwei-lan pobiera naukę gry na tradycyjnych instrumentach, a także dane jej jest poznać smak poezji oraz sztuki. Od dziecka oddzielona jest, jak każda dziewczynka i kobieta, od świata mężczyzn, który toczy się w innej części domostwa. Kwei-lan wiedzie błogą, bezpieczną, na wpół-świadomą egzystencję. Do tego stopnia, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że może być inaczej. Aż do dnia ślubu, w którym zostaje żoną „nowoczesnego mężczyzny”. Jej mąż także jest Chińczykiem, ale wykształconym za granicą. Jego świadomość uksztaltowała się po opuszczeniu domu rodzinnego. Jako jeden z nielicznych otrzymał szansę porówania tych dwóch światów, jakim są Wschód i Zachód.

Nowoczesny mąż pragnie, aby żona pozbyła się zabobonnej, uwstecznionej chińskiej tradycji w imię zasad i reguł świata Zachodu. Symbolem tego jest rozwiązanie bandaży uciskających przez tyle lat stopy biednej Kwei-lan. Odejście Chinki ze świata rodzinnego, nie tylko fizyczne, ale przede wszystkim psychiczne, jest warunkiem miłości męża, ktorej ona tak bardzo przecież pragnie. Kwei-lan bowiem została wychowana w myśl zasady, iż życie kobiety służy jedynie po to, aby umilić życie mężczyzny i wszystkie jej wysiłki mają zmierzać ku temu, aby sprawić radość mężowi.


Dla Kwei-lan jest oczywiste, że musi podążać za mężem – inny scenariusz po prostu nie istnieje w zasięgu jej świadomości. Tak więc dochodzimy tutaj do paradoksu pierwszej części powieści Buck: Kwei Lan ma odrzucić chińską tradycję w imię jej naczelnej tezy: poświęcenia się kobiety dla mężczyzny. Nie wiem, czy Buck w zamierzony sposób tak skontruowała fabułę, aby właśnie to pokazać. Generalnie przemiania Kwei-lan ma wymiar pozytywny, co sugeruje, że jej postępowieanie było słuszne. Dla mnie jednak, bez względu na to, jaki jest efekt końcowy, przemiana pozostaje jedynie pozorną przemianą. Kwei-lan w żaden sposób nie stała się kobietą niezależną psychicznie, dalej silnie podlegała mężowi, nie będąc w stanie myśleć ani podejmować decyzji samodzielnie. Co więcej, po urodzeniu pierworodnego syna, stała się także jego niewolnicą.

Kwei-lan to nie jedyna kobieca bohaterka powieści Buck. Po przeciwleglej stronie bieguna jest Mary, amerykanka, żona brata Kwei-lan, który przywiózł ją do Chin jako nowoczesny mężczyzna, który pobrał stosowne nauki na Zachodzie. Mary jest w beznadziejnej sytuacji. Jest absolutnie nie akceptowana przez rodzinę męża, postrzegana jako dziwaczna istota, która przybyła z wrogiego świata zniszczyć rodzinną harmonię. Nikt nie okazuje jej szacunku.

Oboje muszą stoczyć walkę z chińskim rodem o swą miłość, na którą najbliźsi nie chcą przystać. Ich związek,w przeciwieństwie do związku Kwei-lan, narodził się z wolnej zachodniej miłości, był czysty, bezinteresowny i spontaniczny. W Chinach, w obliczu przodków, przerodzić się musiał w drogę pełną cierpienia, gdzie pozbawiona wolności i akceptacji Mary powoli usychała niczym kwiat.


Uderzyło mnie, że to, co wydawaloby się jak najbardziej naturalne gdzie indziej, w określonych warunkach nabiera zupełnie odmiennego wymiaru. To, co jest dobre tam, tutaj odbierane jest jako zło. I na odwrót. Pełna dobroduszności i rubaszności postawa ojca, w oczach Mary odbierana była za serdeczną i przyjazną. Wszyscy jednak wokół wiedzieli, że w świetle chińskich konwenansów jest przejawem pogardy i braku szacunku. Podczas, gdy w świecie Zachodu brzemienność Mary uznana zostałaby za powód do szczęścia i radości, między murami przodków jej męża wytworzona została wokół niej chora, pełna ubolewania i ogólnego nieszczęścia, sytuacja.

Powieść napisana jest w oszczędny, piękny sposób. Narracja poprowadzona jest z kobiecym wdziękiem młodej Chinki, która wylewa swój monolog przed Siostrą, będącą przedstawicielką świata Zachodu, swoistej „everywomen”. Niewielka powieść warta poznania, która uświadamia jedną ważną rzecz: jak różny byłby jej odbiór w zależności od tego, czy czytałaby ją kobieta ze Wschodu, czy kobieta z Zachodu. Ja, będąc tą drugą, nadziwić się nie mogłam psychologcznej odsłonie życia chińskiej arystokratki, a także zdziwieniu, wręcz zmieszaniu, Kwei-lan gdy poznawała prawa rządzące Zachodem. Niesamowite jest to, jak wprost proporcjonalnie przeciwna byłaby intepretacja tej powieści przez Chinkę. To coś jak fakt, że chińskim kolorem żałoby jest biel. Dla nas – niebywałe – prawda?

Pearl S. Buck, „Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu”, przeł. M. Jędrzejewska, MUZA SA, Warszawa 2007

środa, 28 kwietnia 2010

Nowe wyzwanie - KRAJE NORDYCKIE

Aby uczcić powolanie do życia nowego wyzwania literackiego KRAJE NORDYCKIE zapraszam do posluchania piosenki nordyckiego zespolu Royksopp "What else is there?". Wczujmy sie w klimat! :)




A oto moja lista lektur, przynajmniej na początek. Nie znam się na literaturze tych krajów, więc głównym źródłem inspiracji będą recenzje wspóluczestników oraz przypadek.

Na początek:
1.Anne Sward, „Lato polarne” (Szwecja)
2.Ingmar Bergman,”Laterna magica” (Szwecja) z pakietem co najmniej dwóch filmów: „Siódma pięczęć” (już raz oglądana) plus któryś z jeszcze nie widzianych tytułów
3.Sofi Oksenen, „Oczyszczenie” (Finlandia)
4.Wyspy owcze (w zależności od tego, co będzie dostępne w bilbiotece/księgarni)
5.Sprobuję też Stiega Larssona
6.Kuszą też takie wymienione tytuły, jak „Księga Diny” czy „Dom Augusty”, które obiły mi się o uszy juz wcześniej, a także „Studio Sex”, które widziałam w swojej bibliotece.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Mandela wielkim przywódcą był

Jak to dobrze, że powstają takie książki. Wspaniale, że na ich podstawie sa kręcone filmy z dobrą obsadą. Jeszcze dwa miesiące temu postać Nelsona Mandeli nie była mi znana. Dlaczego? Dziura w systemie edukacyjnym? Zbyt małe zainteresowanie historią świata? Słodka ignorancja? A może słaba pamięć? Nie wiem jak do tego doszło.Muszę dodać, że pod wpływem literatury, zaczynają mnie interesować kraje, które do tej pory świeciły białą plamą na (mojej) mapie świata. Wśród tych obszarów znajduje się RPA, której historia, jak pokazuje Coetzee, Liebenberg czy ostatnio John Carlin, jest naprawdę fascynująca i godna podziwu. I chcę dowiedzieć się więcej.

John Carlin jest amerykańskim dziennikarzem, który szmat czasu spędził nie tyle w samej RPA, ile u boku Nelsona Mandeli. Gdy ten zaapropobował pomysł napisania o nim książki, Carlin przeprowadził niezliczoną ilość wywiadów z ludźmi, którzy mieli pośredni i bezpośredni związek z osobą Mandeli. „Invictus” obejmuje odcinek czasu od pojawienia sie młodego Mandeli na scenie politycznej, poprzez jego 27-letni pobyt w więzieniu, uwolnienie i zdobycie prezydentury, aż po słynny mecz Pucharu Świata w rugby w 1995 roku.

Książka napisana jest w sposób bardzo interesujący. Jest to reportaż literacki, który czyta się żywo, z poczuciem narastającej fascynacji osobą Mandeli. Z niedowierzaniem śledzimy jego ścieżkę życiową, podążamy za wielką ideą zjednoczenia Białych Afrykanerów i Czarnych Afrykańczyków. Tekst zahacza na poły o politykę, na poły o sport i życie prywatne niektórych bohaterów. Zastanawiamy się, jak to możliwe, że jedna osoba dokonała rzeczy niemożliwej, pogodziła odwieczny rasowy i polityczny konflikt, nierzadko nurzany we krwi i niesprawiedliwej śmierci.

Można powiedzieć, że „Invictus” jest peanem na cześć herosa. Mandela przedstawiony jest w niezwykle dobrym świetle. Nawet jeśli między wierszami możemy odkryć jakieś jego wady, Carlin na zasadzie kontrastu szybko odwraca od nich uwagę czytelnika. Muszę powiedzieć, że na dłuższą metę jest to męczące. Nie wierzę w białe charaktery. Każdy, nawet najwspanialszy człowiek, ma coś "za uszami".


Mandela posiadał niezwykłą umiejetność wpływania na ludzi. Udało mu się pozyskać największych wrogów. Nawet fakt, że taka persona jak on, nie otrzymała wyroku śmierci w kraju, gdzie szastano nim na lewo i prawo, o czymś swiadczy. Swym uśmiechem i postawą pełną szacunku sprawiał, ze nikt nie potrafił mu się oprzeć. Nikt, tak jak on, tego nie potrafił. I to właśnie z jednej strony było tak bezcenne, stanowiło klucz do zagadki, jak to możliwe, że RPA stało sie krajem demokratycznym, że apartheid runął, a segregacja klasowa odeszła w niepamięć.

Z drugiej jednak, jakże niebezpieczna była to cecha. Pomyślmy bowiem, co by bylo, gdyby przedmiot, którym obracał w swoich dłoniach, był czymś innym. Wielka siła kierowania narodem kryła się w jego rękach i tylko od niego zależało, w którym kierunku ów naród pójdzie. Znamy historię świata i jesteśmy świadomi, jak niebezpieczni są ludzie o tak niezwyklej sile wpływania na drugiego człowieka. Całe szczęście Mandeli przyświecały zaszczytne idee, pragnął sprawiedliwości, bez uszczerbku dla obydwóch stron. Na kartach historii świata był tym, który stoi po stronie dobra.

Książka Carlina pomogła mi także zrozumieć, jak wielką siłę ma sport, a także pojęcie wspólnoty widza. Myślę o tym przede wszystkim w kontekście piłki nożnej, która wspólnotowy, wręcz religijny charakter, ma nie tylko w Europie, ale przede wszystkim w Polsce, zwłaszcza na Śląsku.


A propos. Nie zabrakło także wątków polskich, jak choćby wspomnienia o upadku komunizmu w Polsce za sprawą „Solidarności” lub epizodu Janusza Walusia, który zamordował drugą po Mandeli najważniejsza osobę dla Afrykańczyków w RPA, Chrisa Haniego (co bynajmniej nie jest powodem do dumy).

„Invictus” daje możliwość zapoznania się z kawałkiem historii RPA, która ma w pewnym sensie wymiar ogólnoświatowy. Myślę, że takie książki powinny być czytane w szkołach i na studiach, ponieważ w interesujący, żywy i dynamiczny wręcz sposób uczą historii.

Polecam książkę Carlina, pomimo, że pod koniec hymn na cześć Mandeli zaczyna coraz bardziej męczyć, a podejrzliwym czytelnikom złośliwy diabełek podszeptuje do ucha pytanie, jakie słabości i wady mógł mieć ten heros. Nikt bowiem nie może być idealny. A czasami ta ciemna strona jest o wiele bardziej interesująca i pociągająca. Niechaj jednak nikt nie pomyśli sobie, że ironicznym tytułem tego tekstu oraz wydźwiękiem ostatniego akapitu, w jakikolwiek sposób pragnę okazać brak szacunku. Przeciwnie. Niezwykle się cieszę, ze poznałam takiego człowieka, jak Nelson Mandela.

Tradycyjnie już zapraszam do obejrzenia filmu, którego sama jeszcze nie widziłam. Gra Matt Damon i Morgan Freeman.

„Invictus. Igrając z wrogiem”, John Carlin, przeł. Jerzy Malinowski, MUZA S.A., Warszawa 2010

sobota, 17 kwietnia 2010

Ekranizacja "Hańby" J.M.Coezteego


Jestem zachwycona ekranizacją „Hańby” – powieści południowo-afrykańskiego pisarza J.M. Coeezte’go, Noblisty z 2003 roku, za którą pisarz otrzymał Booker Prize w 1999 roku. I zastanawiam się, czy to powieść Coezteego jest, jeśli można tak powiedzieć, fotogeniczna, czy zaważył tu raczej talent scenarzysty (Anna Maria Monticelli) i reżysera (Steve Jacobs). Myślę, że jedno i drugie, jednak z przewagą na to drugie.

Rzadko bowiem sie zdarza, bym nie była podirytowana obejrzywszy film, nakręcony na podstawie książki, którą niedużo wcześniej przeczytałam. Zwykle bywa tak, iż z pobudek ekonomicznych redukuje się wątki, łącząc je ze sobą lub eliminując, podobna rzecz dzieje się z bohaterami. W tej szalonej gonitwie, aby zmieścić się ze wszystkim w dwóch godzinach filmu, zatraca sie bogactwo szczegółów, a psychologia i problematyka często ulega spłaszczeniu. W efekcie po obejrzeniu filmu odczuwam żal, że ci, którzy nie mieli czasu lub ochoty przeczytać książki, a obejrzeli film, nie mają pełnego obrazu danej historii.

Z ekranizacją „Hańby” jest jednak zgoła inaczej. Film jest nad wyraz wierny powieści. Mamy w nim wszystkie najważniejsze momenty historii, niezredukowane, niespłaszczone, pełne. Reżyser w bardzo udany sposób przefiltrował historię ze szczegółów powieści, pozostawiając wg swojego uznania tylko te, którym udało się stworzyć impresję powieści Coezteego, stworzyć wrażenie pełnego, klimatycznego obrazu, nie pozbawiając widza tego, co najlepsze. Tym sposobem ci, którzy nie lubią czytać, mają szansę zapoznać się z problematyką jednej z najważniejszych powieści Coetzeego. Natomiast ci, którzy mieli przyjemność posmakować prozy południowo-afrykańskiego pisarza, rozsmakują się również w wizualnej odsłonie historii „Hańby”.

Ponadto wielkie brawa dla obsady. Po pierwsze – John Malkovic, który po tym filmie już bezsprzecznie dołączył do grona moich ulubionych aktorów. Świetnie spisał się w roli 52-letniego Davida Luriego, uniwersyteckiego wykładowcy romantyzmu, miłośnika Wordswortha i Byrona. Zagrał w sposób niesamowicie przekonujący, niezwykle spokojny i z wielkim wyczuciem. Nikt inny lepiej nie zagrałby tej roli. Również Jessica Haines doskonale wcieliła się w postać córki Luriego, żyjącej samotnie na farmie lesbijki, która musi zmierzyć się z echami historii apartheidu w RPA, która jak widać, pomimo upływu wielu lat, dalej tkwi w świadomości zarówno białych, jak i czarnych.



Pozytywny odbiór filmu dopełniają świetne zdjęcia, ciekawe, oryginalne kadry przedstawiające piękno krajobrazów Afryki Południowej. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem stanięcia przez twórców ekranizacji na wysokości zadania, jakim było przełożenie słów na obrazy. Rzadko jest to działania udane, często przynoszące niemiłe rozczarowanie. W tym jednak wypadku jest zgoła inaczej. Polecam i jeszcze raz polecam!

Hańba (Disgrace), reż. Steve Jacobs, scenariusz Anna Maria Monticelli, zdjęcia Steve Arnold, muzyka Anthony Partos, czas trwania: 120, dystrybucja: Gutek Film, rok produkcji: 2008.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Ekscentryczni performerzy

„Oscar i Lucynda” to powieść australijskiego pisarza Petera Careya, która została wydana w 1988 roku i w tym samym roku zdobyła prestiżową nagrodę Booker Prize. Jest to postmodernistyczna proza bawiąca się konwencją powieści wiktoriańskiej. Carey stwarza dla głównych bohaterów świat wysoce nieprzyjazny. Purytańskie społeczeństwo nie jest w stanie zaakceptować tych dwóch rudowłosych odmieńców. Oscar jest duchowym ekscentrykiem, który bardzo wcześnie stracił matkę, a brak ten przekształcił się w śmiertelny lęk przed wodą. Lucynda wychowała się w cieniu silnej i niezależnej osobowości matki, co sprawiło, że wyrosła na kobietę zbuntowaną przeciwko zwyczajowemu pojmowaniu kobiecości.

Pomimo, że urodzili się i wychowywali w różnych miejscach, pomimo, że dzieli ich płeć i przynależność do klasy społecznej, Oskar i Lucynda są swym wzajemnym odbiciem w szklanej tafli intrygującej pasji, którą stanowi pogoń za ulotnością.

Najciekawszy paradoks wynika z połączenia religii i hazardu: Oscar jest przecież młodym, uzależnionym od gier, duchownym. Hazard objawia się nie tylko na płaszczyźnie wyścigów, kart czy kości. Hazardem jest także, a może przede wszystkim, życie człowieka. Oscar twierdzi, że religia i wiara stanowią jeden wielki zakład, który ustanowił sobie najwyższą z możliwych stawkę: ludzkie życie. Oscar przeszedł na anglikanizm, sprzeciwiając się ojcu, wskutek rzucenia swego życia na szalę losu, a konkretniej rzucenia za siebie kamyka, który padł na jedno z pól wyrysowanej przez siebie gry w klasy. Spór międzywyznaniony jest jednym z głównych zagadnień podejmowanych przez Careya.

Lucynda zapełnia hazardem ogromną pustkę, jaka wypełnia jej kruche, kobiece ciało. Nie ma nic do stracenia prócz majątku, który ciąży na niej, krępując swobodne ruchy niczym znienawidzony gorset zbyt mocno obściskujący talię.

Oboje są naprawdę żałośni. I naprawdę – realistyczni. Są to bohaterowie, jakich rzadko spotyka się w powieściach. Nielubiani, mało atrakcyjni dla otoczenia, czasami śmierdzący i brudni, a czasami śmieszni i ośmieszani. Wysoce realistyczna proza. Carey stworzył dla swych tytułowych bohaterów świat bardzo nieprzyjazny, wręcz podejrzanie nikczemny i nietolerujący natur odstających od norm społecznych. Analitycznie bezrozumny.

Podróż Oskara wgłąb dzikiego australijskiego buszu, gdzie stopa białego człowieka jeszcze nigdy nie stanęła, by w miejscowości Boat Harbour postawić szklany kościół, jest echem czasów nowych odkryć geograficznych i ekspancji kolonialnej. Jest także szalonym, miłosnym przedsięwzięciem Oskara i Lucyndy. Kościół jest ich zakładem, ucieleśnieniem ich marzeń, budzącym najwyższe emocje paradoskem, podobnym do towarzyszących rozbijaniu łzy Księcia Ruperta. Stawką zakładu jest miłość, ale przede wszystkim majątek Lucyndy.



Para tych rudowłosych odmienców wykazuje się niezwykłym zmysłem estetycznym, mającym wiele wspólnego z bezinteresownym aktem twórczym, czystą sztuką, prowokacyjną odpowiedzią na pragmatyczne dążenia epoki. Szklany kościół jest ostatnią ofensywą wobec sztywnej, pełnej schematów mentalności purytańskiego społeczeństwa. Jest swoistym, ekscentrycznym performansem, który muszą opłacić losem i życiem.

Wyprawie przewodniczy krwiożerczy, bezwględny Jeffris, który aspiruje do tytułu odkrywcy. Wyprawa ta przywodzi na myśl „Jądro ciemności” Conrada – podróż do serca piekła, ale piekła, które implikowane jest przez białego pioniera. Carey daje nam lekcję kolonizacji, której morał jest przerażający. Na pytanie Jeffrisa: „ – Co pan powie [...] na tę krainę?”, Oskar odpowiada: ” – Gdyby to była moja kraina, odczułbym lęk widząc, że pan w nią wkracza”. (s. 597).

Rozczarowuje fakt, że oboje tak naprawdę spotykają się dopiero później... Dużo jest napisane o nich samych, jednak jako o osobnych postaciach. Bardzo szczegółowo została poprowadzona historia ich życia, fragmentami nużąca i nakłaniająca by gnać dalej poprzez urywane zdania kolejnych stron. Zakończenie powieści jest moim zdaniem nieudane. Pewne niebagatelne kwestie bowiem, zdeterminowane zostały poprzez przyczyny błahe i dziwne, a postępowanie Oscara w końcowej partii powieści pozostało dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Powieść Careya wymęczyła mnie, a na koniec zirytowała. Nie pozostawiła jednak bez pewnej satysfakcji przebrnięcia przez ponad 600-set stron uznanej przecież na całym świecie powieści. Nie jestem zwolenniczką czytelniczego sadomasochizmu, niemniej jednak wysiłek ten sprawił przyjemność. Istnieje także ratunek, aczkolwiek ryzykowny. Z Ralphem Fiennesem i Cate Blanchet. Jeszcze przede mną.

„Oscar i Lucynda”, Peter Carey, przeł. Wacław Sadkowski, Prószyński I S-ka, Warszawa 2000.


Peter Carey (źródlo: www.randomhouse.com)

sobota, 13 marca 2010

Czekając na los

„Los utracony” jest niewielką powieścią węgierskiego Noblisty z 2002roku, Imre Kertesza. Bohaterem jest Żyd, który przechodzi wielką przemianę wskutek rocznego pobytu w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Ważną kategorią powieści Kertesza jest „czekanie”. Od początku mamy do czynienia z oczekiwaniem, któremu towarszyszy nuda, zabijana prostymi czynnościami: napiciem się wody z kranu, zjedzeniem kanapki czy śpiewaniem piosenki. W miarę rozwoju wypadków, w miarę zbliżania się bohatera do bram obozu koncentracyjnego, a zarazem do gwałtownego zerwania zasłony nieswiadomości, nuda i oczekiwanie zaczynają przybierać inne , coraz bardziej bezlitosne oblicza.

W umyśle bohatera zaczyna powoli zacierać się poczucie czasu. Nie ma już sekund, minut, godzin. Godzina może być równie dobrze sekundą, jak i całym rokiem. Prze-definiowanie pojęcia czasu jest mocno zdeterminowane kategorią głodu, a ogólniej rzec ujmując, kategorią ciała. W obozie koncentracyjnym człowiek zostaje sprowadzony do ciała. Ciało boli, jest głodne, jest mu zimno, to ciało – nie Ja – pracuje, podczas gdy Ja może przenosić się w inne miejsca za pomocą wyobraźni. Do czasu jednak, aż ciało samo w sobie nie zemdleje i nie stanie się obojętne na czynniki zewnętrzne, które konsewetnie poddają je torturom wszelakiego rodzaju: niewyobrażalny głód i niewyobrażalne zimno, ból, robaki toczące ropną ranę (robaki toczące ciało za życia – symbol śmierci „człowieczeństwa”, śmierci duszy przed śmiercią ciała).

Kertesz pokazuje także, jak ekstremalnie wytrzymałe jest ciało, które nie tylko jest w stanie wytrzymać, ale także zregerować się i odrodzić. W przeciwieństwie do wszystkiego tego, co ludzkie, lecz niematerialne – do pamięci. Po powrocie do rodzinnego miasta, znajomi bohatera pytają go o plany na przyszłość, na rozpoczęcie „nowego życia”, sugerują mu jak najszybciej zapomnieć o tym, czego doświadczył. Dla bohatera, który na początku powieści był niedojrzałym, bezmyślnym 15-letnim chłopcem, a który powrócił jako 16-letni starzec, „nie-pamięć” jest niemożliwa. Przedstawia on teorię kroków, w myśl której „nigdy nie możemy rozpocząć nowego życia, zawsze musimy tylko ciągnąć stare” (s. 265), każdy następny krok stanowi zarazem skutek poprzedniego, jak i przyczynę następnego kroku – nieustannie tworzącej się ciągłości życia nie da się przerwać.

Bohater podaje przykład kolejki tworzonej przez nowo przybyłych do obozu więźniów, na końcu której stoi lekarz decudujący o tym, czy dany człowiek zostaje przeznaczony „od razu do gazu” czy do dania mu „drugiej szansy”. Każdy krok jest krokiem w stronę dalszej części:

Kroczył każdy, kto tylko mógł kroczyć; ja też zrobiłem swoje kroki i nie tylko w kolejce do lekarza, ale już w domu. Kroczyłem z ojcem i kroczyłem z matką [...]. Teraz już mógłbym powiedzieć, co to znaczy „Żyd”: nic nie znaczy, przynajmniej dla mnie, dopóki nie zaczną się kroki. Nic nie jest prawdą, nie ma innej krwi, nie ma nic innego [...] są tylko dane sytuacje i istniejące w nich nowe warunki. Ja też przeżyłem dany los. To nie był mój los, ale ja go przeżyłem [...] (s. 264-265).

„Czekanie” zmienia bohatera. Na początku jego postawa nie przejawia jakiegokolwiek szacunku i zrozumienia dla „czekania”, manifestuje postawę marnotrawiącą i bierną. W obozie „czekanie” zaczyna łączyć się ze strachem i lękiem, a przede wszystkim z niemożnością dostrzeżenia końca. Kiedy bohater wraca do rodzinnego miasta, kiedy pojawia się kolejne „oczekiwanie”, on idzie dalej, nie czeka. „[...] oświadczam, że w danym mi losie, do końca byłem uczciwy. Jedyna plama, powiedziałbym, skaza, jedno, co ewentualnie można by mi zarzucić, to jest to, że teraz tu rozmawiamy, ale na to nie poradzę”.

***
Powieść Kertesza stanowi wielopoziomowe stadium ciała i psychiki ludzkiej poddanych ekstremalnym warunkom. Jest to powieść niezwykle głęboka, warta wielokrotnej lektury w celu odkrywania nowych sensów. Przy okazji uświadomiłam sobie, że chciałabym poczytać więcej literatury związnej z tematem obozów koncentracyjnych oraz funkcjonowania człowieka w tych nieludzkich warunkach, które stanowią przecież historyczny fakt. Interesuje mnie szczegolnie, czy istnieje książka relacjonująca pobyt w obozie – napisana przez kobietę – jako jej własne doświadczenie. Jeśli ktoś z Was miałby jakiekolwiek informacje, bardzo proszę o pozostawienie ich w komentarzu.

Imre Kertesz, „Los utracony”, przeł. Krystyna Pisarska, WAB, Warszawa 2002.


Źródło zdjęcia na stronie www.buchewald.de

Imre Kertesz


Oczywiscie na podstawie książki został nakręcony film, który koniecznie trzeba obejrzeć:

czwartek, 4 marca 2010

Tęskniąc za Whistle Stop

„Smażone zielone pomidory” to jedna z najpiękniejszych powieści, jakie czytałam. Naprawdę rzadko zdarza mi się, że po skończeniu książki mam ochotę natychmiast rozpocząć ją od nowa. Będę szczera: nigdy mi sie to nie zdarza. W przypadku „Pomidorów...” było jednak zgoła inaczej.

Powieść Flagg jest również trzecią pozycją z listy lektur „Amerykańskie Południe” jaką czytam. Nie mam pojęcia, czy to ogólna tendecja w literaturze tego obszaru, jednak zaczynam dostrzegać pewne właściwości tych powieści: akcja dzieje się w małym miasteczku, powieść opisuje wielu bohaterów, którzy są jego mieszkańcami, a jednocześnie stanowią barwne osobowości, i wreszcie: spodziewany lub nie, pojawia się proces. Z czystej ciekawości, dla eksperymentu, sięgnę chyba po losowe książki z listy, aby sprawdzić, czy to przypadek, czy mimo wszystko pewna tendencja...

Dzięki Flagg zyskałam wspaniałą bohaterkę-przyjaciółkę literacką, która pozostanie jedną z moich najlepszych chyba na dlugi czas, jeśli nie na zawsze. Zapałałam nieposkromioną miłością do Idgie – zaklinaczki pszczół, założycielki klubu zgrywusów Dill Pickle, kobiety, której nie jeden facet pozazdrościłby jaj i... dowcipu. Jej enigmatyczny związek z Ruth, Flagg opisała w sposób niesamowicie subtelny, wytwarzając rodzaj erotycznego napięcia wypowiedzianego cudownie nie wprost.

Zresztą wszystkie wątki powieści, które przedstawiane są z różnych punktów widzenia, a także w różnych, nazwijmy to, płaszczyznach czaso-przestrzennych, nie są odkrywane przed Czytelnikiem od razu. Czytelnik ma wrażenie jakby urodził się i od zawsze mieszkał w Whistle Stop w Alabamie. Na poły „plotkarska amtosfera”, jaką stworzyła autorka, osculuje wokół kawiarni Idgie i Ruth (gdzie możemy zjeść smażone zielone pomidory) oraz „Tygodnika Dot Weems”, z którego dowiadujemy się o bieżących wydarzeniach w miasteczku.

W każdą niedzielę przesiadujemy na ganku w towarzystwie przeuroczej Ninny Threadgood, która jest niesamowicie bogatym źródłem opowieści o wydarzeniach mających miejsce 30 lat wcześniej, kiedy to „The Whistle Stop Cafe” przeżywał lata świetności i był miejscem spotkań towarzyskich, a zapach pieczeni Dużego Georga można było poczuć będąc w pociągu znajdującym się dobrych kilkanaście kilometrów jeszcze przed stacją Whistle Stop.

Regularnie jesteśmy zabierani do Birmingham, przeważnie w towarzystwie „niebiesko-dziąsłowego” Artisa (tam też znajduje się Dom Spokojnej Starości, do którego jeździmy w odwiedziny do Ninny) albo wyskakujemy na whiskey do Warrior River, gdzie ma siedzibę Klub Wędkarski i gdzie mieszka rudowłosa bujna i piękna Eva, nie gorsze od Idgie ziółko.

Powieść jest niezwykle ciepła, zabawna, jednak chwilami pełna goryczy. Można powiedzieć, że jest to wspaniałe „czytadło”, ale z pewnością „czytadło” pełne treści i niezwykle satysfakcjonujące, cieszące czytelnicze zmysły świetnym językiem. Bardzo się cieszę, że mam własny egzemplarz, który otrzymałam w prezencie, ponieważ będę do niego wracać, wracać, wracać... tęskniąc za Whistle Stop Cafe, za Idgie, Kikutkiem i Smokey’em Samotnikiem.

Fannie Flagg, „Smażone zielone pomidory”, przeł. Aldona Biała, Zysk i S-ka, Poznań 2008

niedziela, 28 lutego 2010

Wiosenne stosiki

Wiosna zaczyna ruszać z kopyta, słońce i ten szczególny zapach na dworze uruchamiają machinę wspomnień o poprzednich wiosnach i tym, co się wtedy robiło, czytało, o czym myślało i z kim. Tak było właśnie we wtorek, gdy upływał ostatni dzień mojego L4, a słońce krzyczało i wabiło na pierwszy wiosenny spacer. Czy znacie ten szczególny rodzaj energii, która wypełnia ciało i umysł po ciężkiej, mroźnej zimie?



Nie wiem dlaczego, ale pierwszy powiew ciepłego powietrza przypomina mi o pachnących ciepłych wieczorach, gdy jeździliśmy do kina Patria, o „Waldenie”, którego zawsze w kwietniu i maju fragmenty czytam, zaśmiewam się i dumam na przemian nad wciąż aktualnymi refleksjami tego hippisowskiego egzystencjalisty – Thoreau’a. Jako kompan krok w krok podąża z nim Emerson, piewca Natury, a krok przed nim Nietzsche, którego teoria „cierpliwości pośladków” co roku zmusza mnie do rozpoczynania sezonu biegowego gdzieś właśnie w okolicach marca (zaczynam jutro rano). Ci trzej Panowie, łączący abstrakcyjną myśl z fizycznym ruchem, stanowią dla mnie od kilku dobrych lat inspirację i pragnienie przebywania wiosną jak najwięcej na świezym powietrzu, prowokowania ciała do wydzielania dużej ilości potu i podziwiania czerwonych plam na twarzy po 40-minutowym biegu – bowiem dopiero wtedy takiej myśli, powstałej w takich okolicznościach, można zaufać i podążać za nią, wtedy umysł staje się naprawdę świeży, a krew płynie szybciej i jest się szczęśliwym.

Byli mężczyźni, teraz czas na Panie. Pinkola Estes, Budnitz, Woydyłło i Majewska-Opiełka – trio, na które składa się mieszanka baśniowości, magii, pra-, pierwotnej kobiety, dzikiej natury wilczycy oraz współpczesnej psychologii, po cześci emocjonalnej, po części związanej z technicznymi aspektami życia, np. zarządzania własnym czasem.

Na koniec coś z pogranicza estetyki, czyli wspaniałe eseje Herberta "Barbarzyńca w ogrodzie", które szczególnie kojarzą mi się z wiosną, ponieważ właśnie wtedy po raz pierwszy kilka lat temu je czytałam. Pragnę szczególnie uwrażliwić się na odbiór wizualny malarstwa, wybrać sobie jednego z ulubionych malarzy i zagłębić się w jego osobowość jako człowieka i artysty, a także w jego dzieła. Podobnie z poezją, której tu zabrakło w stosiku i której brakuje w moim życiu w ogóle. Postanowiłam pociągnąć i zaczytać się właśnie w Herbercie, który był moim ulubionym poetą w liceum. Na koniec powtórka z Ann Fadiman "Ex Libris" – ku miłości książek o książkach i pragnieniu „jeszcze raz”. Może uda mi sie coś nowego przechwycić do mojego życia czytelniczego.

Wszystkie powyższe książki, to „książki wiosenne”, ktore począwszy od jutra, 1 marca, chcę czytać fragmentami, na wyrywki, szaleńczo i zachłannie, przez całą wiosnę, powiedzmy do połowy czerwca. Będę zamieszczać w Bredabliku co ciekawsze cytaty, może z komentarzem.

Ponadto szczególne podziękowania dla Maga-Mary, która zamówiła dla mnie audiobooka „White Teeth”, czytany przez Alexa Jenningsa i który stanowi teraz nierozerwalną całość z moją książką w oryginale. Wszystko po to, aby synergia mogła zaistnieć, tzn. poznawianie literatury i nauka języka za jednym zamachem. Dzięki Aniu! (dostałam też super kartkę :))



A poniżej moje ostatnie zdobycze: wczoraj udało mi się kupić po jedyne 7 złotych każda „Eve Green” Susan Fletcher oraz „Historia pewnej mistyfikacji” Petera Careya. Natomiast tydzien temu otrzymałam od Bartka w prezencie „Smażone zielone pomidory”, które właśnie kończę czytać i jest to tak ZAJEBISTA powieść, że aż się boję chwili, w której będę miała zasiąść do napisania recenzji, aby w pełni oddać miarę mojego zachwytu. To czeka mnie już jutro (czy Wam też czasami z trudem przychodzi napisanie dobrego tekstu? Albo w ogóle nie przychodzi?...)

wtorek, 23 lutego 2010

"Smak dżemu i masła orzechowego"


1.[Ona] Lauren Liebenberg urodziła się w Rodezji, a obecnie mieszka w Johannesburgu. Za swoją debiutancką książkę otrzymała w 2008 roku Orange Broadband Award.
2.[Groza] „Smak dżemu i masła orzechowego” to mocna powieść. Bezkompromisowa. Nie chciałabym zobaczyć ekranizacji, nie zniosłabym tego emocjonalnie. Cholernie boli.
3.[Śmiech] Dużo się śmiałam. Oupa, dziadek Nyree i Cii, jest fantastycznym staruszkiem:

„- Szybko, dziewczyno, przynieś mi procę z szuflady stolika nocnego! Dorwę tego bezczelnego koczkodana, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię!
Oupa nie cierpi tych małp. Główni wrogowie to stado żyjące w kępie akacji, tuż przy tylnych drzwiach domu, które wciąż wysyła ekipy nalotowe, aby porywały, co tylko się da”. (21)

4.[Język] Już dawno nie czytałam powieści, która byłaby tak bogato napisana, która korzystałaby z tak różnych słów i wyrażeń, która z taka skrupulatnością opisywałaby świat, tak trafnie oddawała klimat danej sytuacji, jej dowcip (tak, że śmiejesz się do rozpuku) i grozę (tak, że sztywniejesz i robi Ci się zimno, naprawdę bardzo nieprzyjemnie zimno).
5.[?] Tę książkę trzeba przeczytać. Ja nie jestem w stanie o niej pisać. Pytam siebie dlaczego i... nie wiem.

Lauren Liebenberg, „Smak dżemu i masła orzechowego”, Smak Słowa, Sopot-Londyn 2009.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Cudowność tekstów: Fincher-Lee



W sobotę mój narzeczony przywiózł mi już dawno zamówione wydanie „To Kill a Mockingbird” w oryginale, które w końcu zostało odebrane z poczty :) Tego samego dnia, wieczorem, postanowiliśmy dokończyć oglądanie filmu „The Game” w reż. Davida Finchera z Michalem Douglasem i Seanem Pennem, skądinąd rewelacyjnego filmu o wręcz genialnym scenariuszu.

W jednej ze scen Nicholas van Orton (Douglas) wbiega do swojego ogromnego domu. Pnie się po schodach i wpada do jednego z pomieszczeń. Przewracając wszystko, co mu się nawinie pod ręce, zaczyna czegoś gorączkowo poszukiwać na wysokiej półce. W kolejnym kadrze kamera lustruje przestrzeń z poziomu podłogi. Nagle z hukiem spada grube, oprawione w skórę tomisko. Na grzebie czytamy: „To Kill a Mockingbird”. Nie muszę pisać, że razem z Bartkiem w jednej chwili podskakujemy w wyniku radosnego zdumienia. Tymczasem van Orton porywa egzemplarz i wypada z domu tak szybko, jak się w nim pojawił.

Do teraz próbuję znaleźć powiązanie pomiędzy treścią książki Lee a fabułą filmu Finchera. Bezskutecznie. Zawsze jednak wierzę w to, że takie zabiegi sa celowe, że autor usiłuje przemycić jakąś treść, która pozwoli na ciekawą, dekonstruktywistyczną interpretację, ktora zdradzi nam jakąś tajemnicę, która w rzeczy samej – jest tylko dla wtajemniczonych. Czyni ona bowiem z czytelnika/widza/słuchacza ekskluzywnego wspólnika, który jest zdolny czytać między wierszami.

Ponadto, pomimo istnienia intertekstualności jako takiej, czesto zdarzają mi się takie „cudowne przypadki”: w bardzo krótkim czasie, np. na przestrzeni jednego dnia, zderzają się w jakimś jednym punkcie dwa teksty kultury. Kiedyś, czytając „Lalę” Jacka Dehnela, tak często mi się to przytrafiało, że napisałam o tym tekst, wyszczególniając wszystkie te dziwaczne zbiegi okoliczności.

Czy Wy też doświadczacie „cudowności tekstów”? A może macie jakieś pomysły na rozwiązanie zagadki „Fincher-Lee”?

sobota, 20 lutego 2010

Tajemnice Savannah

Powieść Berendta to druga pozycja, którą czytam w ramach „Amerykańskiego Południa”. Muszę przyznać, że w swej powieści jest dosyć podobna do czytanej ostatnio „Zabić drozda” Harper Lee. Akcja u Lee ma miejsce w małym miasteczku Maycomb w Alabamie. Berendt natomiast nie wychodzi poza granice Savannah w stanie Georgia.

Obie książki składają się z dwóch części. Pierwsza, zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku, opisuje barwnych mieszkańców miasteczek (nie będę rozpisywać się szczegółowo nt. „Zabić drozda” – zostało bowiem to już poczynione w recenzji pt. „Powrót do niewinności”).

W obydwu powieściach świat opisywany jest z punktu widzenia osoby „spoza” tego świata. U Lee jest to mała Jean Louise – 8-letnia dziewczynka, której spojrzenie jest jeszcze nie skażone małomiasteczkowym blichtrem, jest nadal niewinne i dziecięco naiwne. U Berendta głównym bohaterem jest dziennikarz, ktory urzeczony Savannah, postanowił się doń przeprowadzić z Nowego Jorku, aby podjąć próbę poznania jego prawdziwego oblicza. Nie pamiętam niestety imienia i nazwiska owego dziennikarza, bardzo jednak prawdopodobne, że ani razu się ono nie pojawia. Jego postać usuwa się całkowicie na margines powieści, ustępując miejsca co barwniejszym postaciom południowo-amerykańskiego miasteczka, o którym dziennikarz zresztą pisze książkę (którą właśnie czytamy).

I rzeczywiście – „Północ...” ma w pewnym sensie strukturę literackiego reportażu. Mało jest wartościowania, wyrażania sądów i opinii przez opowiadającego. Dziennikarz zdaje relację z przeprowadzanych rozmów oraz mających miejsce wydarzeń, w których bierze czynny udział. Do końca powieści właściwie nie wiemy, co sądzi na temat rozgrywających się wypadków. Sprawia wrażenie osoby bezstronnej.

Dzięki niemu i wraz z nim, zapoznajemy się z mieszkańcami Savannach – królową przebieranców Chablis, zwariowanym naukowcem Lutherem Driggersem, duszą towarzystwa i kombinatorem zarazem, Joe Odomem, czy główną postacią rozgrywających się wydarzeń –Jimem Williamsem.

Pierwsza część powieści, zupełnie tak jak u Lee, wprowadza nas w klimat miasteczka. Poznajemy mentalność i system wartości mieszkańcow, ich zwyczaje, sposoby spędzania wolnego czasu itp. W drugiej pojawia się proces, który będzie trwał juz do końca powieści.

Jim Williams zostaje oskarżony o morderstwo z premedytacją, jednak w kolejnych procesach za każdym razem ława przysięgłych nie potrafi ustalić, czy jest winny. U Lee mieliśmy oskarżonego o gwałt Murzyna. I jeśli w toczącej się w latach 30. XX wieku historii, jednoznaczną kwestią był problem rasizmu i dyskryminacji, który stał na przeszkodzie neutralnemu spojrzeniu małomiasteczkowej społeczności na prowadzony przez Atticusa Fincha proces, tak w rozgrywającej się w latach 80. „Północy...” nie jest to wcale takie oczywiste.

Kim jest Jim Williams? Niezwykle bogaty biały człowiek o wysokiej pozycji społecznej, koneser sztuki, prowadzący interesy na skalę światową restaurator antyków. Jego coroczne bale bożonarodzeniowe są najsłynniejszą i najbardziej prestiżową imprezą zarówno w mieście, jak i poza jego granicami. Jednym słowem arystokrata, którego przywilejem jest, w pewnym sensie, także prawnym, „nietykalność”. Jest kimś jeszcze: gejem.

Czy jednak właśnie ta kwestia – homoseksualna – stoi na przeszkodzie w sprawnym poprowadzeniu procesu? Czy „Północ w ogrodzie dobra i zła” jest książką o homoseksualizmie i problemie homofobii? Nie jestem do końca pewna. Williams zostaje oskarżony o morderstwo swojego kochanka – a więc osoby także związanej ze środowiskiem homoseksualnym. To już nie jest prosta relacja, taka jak u Lee: biała kobieta, czarny mężczyna i gwałt.

Przyznam szczerze, że do tej pory odpowiedzi na to pytanie nie znalazłam. Po części jednak musi tkwić ona właśnie w Savannah. Fakt ten został zdemaskowany poprzez czwarty proces, mający miejsce w innym mieście. Co jednak kierowało mieszkańcami Savannah, reprezentowanymi przez ławę przysięgłych składającą się i z bialych, i z czarnych; i z mężczyzn, i z kobiet; z ludzi o różnych pozycjach społecznych? Dlaczego, przy istnieniu tak wiarygodnych pozorów, potępili Williamsa? Kim on naprawdę był? Jaka była jego prawdziwa natura?

W powieści Berendta powiają się dwa „kiczowate” amerykańskie motywy, które także nie dają mi spokoju, skłaniając do zapytania, jakie jest ich prawdziwe znaczenie dla powieści? Pierwszy z nich to mecze futbolowe oraz cała otoczka z nimi związana, nie wyłączając maskotki drużyny, bialego buldoga HAU. W to środowisko silnie zaangażowany jest drugi adwokat Williamsa, dla którego w pewnej chwili ważniejszy stał się wynik meczu niż wynik procesu.

Drugi motyw jest związany z tytułem powieści. Jest to motyw magiczny, voo-doo, swoista telekineza i psychiczne zdolności wpływania na drugiego czlowieka, ponadto rzucanie klątw i zaklinanie. Słowem szeroko pojęta czarna magia, którą reprezentuje przyjaciółka Williamsa – czarownica Minerwa. Jest to trochę drażniący, lecz równocześnie niepokojący motyw, z uwagi na to, że Williams poświęca mu bardzo dużo energii, pozostawiając całą prawną stronę zagadnienia swojemu prawnikowi, przesadnie jej nie monitorując.

Dość dużo, być może już za dużo, napisałam o powieści Berendta. Z pewnościa warto ją przeczytać, z uwagi na to, że jest niezwykle barwna, momentami zabawna, a ponadto zawiła i stwarzająca okazje do snucia własnych teorii. Atmosfera przebywania przez cały czas trwania powieści w jednym miasteczku udziela się czytelnikowi. Stanowi ona ponadto swoiste zderzenie realizmu z magicznością, która objawia się nagle i nie opuszcza nas już do końca. Możemy dzięki temu także wniknąć w ducha miasteczka, przebić się pod jego powierzchnię, zrobić to, czego nie doświadczyłby nigdy zwykły turysta, który wpadł na dwa dni do Savannah, aby posłuchać pustego i nie mającego nic wspólnego z rzeczywistością, "gadania" przewodniczki.

A co do Williamsa... chciałabym, aby jego sprawę poprowadził Atticus Finch. Tylko – czy jego moralność pozwoliłaby mu na to?

John Berendt, „Północ w ogrodzie dobra i zła”, przeł. Piotr Wilczek, Prószynski i S-ka, Warszawa 1998