czwartek, 29 grudnia 2011

Na cmentarzysku zapomnianych książek. Tylko dla obłąkanych.

Moja miejska biblioteka, oprócz tradycyjnych półek, na których stoją w rzędach książki przeznaczone do wypożyczenia, posiada również jeszcze inną, niezwykłą półkę. Niewielka, ukryta w ciemnym kącie, półka przeznaczona „tylko dla obłąkanych”. Obłakanych na punkcie książek. Lądują tam powieści najszerszej maści, przeważnie wydania już stare, nie wiadomo, ile razy i przez kogo przeczytane, owiane mgłami tajemnic poprzednich czytelników.

Najpiękniejsze jest to, że ten, kto ma ochotę, może sobie wziąć do domu jedną bądź więcej książek, które wpadły mu w oko, na widok których tętno nieznacznie przyspieszyło, a oddech stał się szybszy. Półka ta niejeden raz przyprawiła mnie o żywsze bicie serca.

Dziś zapełniona była niezliczonymi wydaniami dotyczącymi literatury science fiction oraz tekstów na temat wschodniej duchowości. Miłośnicy kontynentu azjatyckiego znaleźliby tam m. in. przewodniki po buddyzmie czy książkę Filipa Kapleau traktującą o praktyce ZEN. Pozostawiając tym razem innym czytelnikom radość odkrycia tych ciekawych tekstów (być może jakiejś zabłąkanej 18-letniej duszyczce, którą sama niegdyś byłam, gdy niecierpliwie przeglądałam w owej bibliotece półki dotyczące duchowości Wschodu), zanurkowałam w SF.

Wybrałam sobie parę pozycji, między innymi dwie antologie opowiadań z 1984 i 1987 roku, dwa zbiory „Stało się jutro” (w tym jedno autorstwa Marcina Wolskiego, z czego tym bardziej się cieszę, że dokładnie ten tom pożyczył mi niedawno kolega i właśnie na mnie padło, aby wycieńczona tyloma lekturami książka w końcu pozbyła się okładki) i „Astronautów” Lema, których zabrałam przede wszystkim dlatego, że znalazłam tam enigmatyczny zbiór pocztówek oraz zdjęć... Bruce’a Lee oraz Led Zeppelin! Nie mam pojęcia, co rzeczywiście stanowią owe zdjęcia, czy są prawdziwe czy tylko wydrukowane jak prawdziwe. Na jednym z nich dopatrzyłam się w rogu częśli logo magazynu „Bravo”, zatem całkiem możliwe, że dawno dawno temu ten poczytny magazyn dla młodzieży, proponował właśnie coś a la zdjęcia. Ale kogo!!! Dziś przecież magazynu tego typu lansują gwiazdy zupełnie innego pokroju!

Uwielbiam skarby, które kryją stare książki. Rzeczy, zwykle właśnie pocztówki czy zdjęcia, które należały kiedyś do kogoś, kogo nigdy nie poznamy. Kiedyś znalazłam w jednej z książek miesięczny bilet autobusowy z lat 60-ych! Uwielbiam też przygarniać stare książki, takie, których nikt już nie chce, lub takie, o których ktoś zapomniał. Stare książki mają swoją własną historię czytania, a nam, nieznanym odkrywcom otwierają przed sobą świat pełen tajemnic i fantazji na temat poprzednich czytelników.





niedziela, 18 grudnia 2011

Opactwo Northanger, Jane Austen

„Opactwo Northanger” wydaje się po trosze powieścią, którą Austen napisała w przerwie pomiędzy „poważniejszymi” tytułami, aby nie wypaść z wprawy, poćwiczyć pióro i wypróbować w praktyce swój dowcip oraz talent do posługiwania się sarkazmem i ironią.

Czytając „Opactwo...” ubawiłam się setnie. Szybko wciągnęły mnie perypetie głównej bohaterki, heroiny Katarzyny. Austen, z dozą ironii nie pozbawionej bynajmniej sympatii, opisuje stany emocjonalne bohaterki, która zakochuje się w pewnym poznanym na balu dżentelmenie. Suchej nitki nie pozostawia na jej przyjaciółce, pięknej i głupiutkiej Izabelii. Prowadzi świetne dialogi, które czytane na głos z drugą osobą, powodują salwy śmiechu.

Jestem pod wrażeniem sporej dawki dystansu Jane Austen do siebie jako pisarki, do pisania w ogóle a także do roli kobiety tamtego okresu, która poza chodzeniem o 12 w południe do pijalni wód, a wieczorem do teatru, ładnym wyglądem i uprzejmym sposobem bycia, zobowiązana była jedynie do w miarę wczesnego znalezienia sobie męża.

Przedstawiając świat XVIII-wiecznego ziemiaństwa w tak ironiczny i prześmiewczy sposób, Austen oczywiście demaskuje płytkość relacji międzyludzkich, nierzadko dwulicowych, pozornie bezinteresownych i tylko na pierwszy rzut oka pozbawionych fałszu. Wśród tych wszystkich aspektów Katarzyna jawi się jako osoba bardzo naiwna, ale jednak szczera, nie potrafiąca kłamać ani manipulować drugim człowiekiem, budząca od razu sympatię czytelnika, jak i niewinną pobłażliwość w stosunku do jej wyimaginowanej wyobraźni.

„Opactwo...” to powieść trochę nierówna. Jej pierwsza część oparta jestw dużej mierze na dialogach oraz dość szczegółowym opisie życia towarzyskiego, a właściwie tego, co dzieje się pomiędzy ludźmi przy okazji spotkań na balach, spacerach czy w teatrze.

Druga natomiast część aspiruje do bycia prześmiewczą formą powieści grozy, w których zaczytuje się bohaterka, takich jak np. „Tajemnice zamku Udolpho”. W tej części książki dialogów jest już znacznie mniej, a więcej jest opisów, zwłaszcza stanów wewnętrznych i myśli Katarzyny. Pojawia sie pewna intryga. Wszystko jednak zbyt szybko i zbyt pobieżnie się kończy, zwłaszcza w stosunku do części pierwszej, gdzie Austen rzetelnie stara się opisać ważniejsze dla fabuły postaci oraz proces zawiązywania się bliższych relacji pomiędzy nimi.

Fakt ten właśnie pozwala mi twierdzić, że „Opactwo...” choć wciągające i interesujące, stanowi jedynie powieść napisaną dla wprawy i ćwiczenia pióra.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Blog mojej siostry

Zapraszam na bloga mojej siostry Oli, która postanowiła zacząć pisać o swojej codzienności, przemyśleniach, czasem o książkach, czasem o życiu. Kto ma ochotę, zapraszam!

sobota, 26 listopada 2011

Reportaże Tochmana "Bóg zapłać"

Pomimo niewielkich gabarytów, zbiór reportaży Wojciecha Tochmana, przynajmniej dla mnie, nie jest lekturą do „połknięcia” za jednym zamachem. „Bóg zapłać” to coś w rodzaju, bez ironii, współczesnych „Żywotów świętych”. Bohaterami większości reportaży są pojedynczy ludzie, swego rodzaju outsiderzy, wykluczeni z jakiegoś powodu z najbliższego otoczenia. Przedstawieni zazwyczaj w sposób pozytywny, są niezrozumiani przez wrogo nastawionych ludzi, którzy patrząc stereotypowo na dany problem, usiłują pojąć go i zrozumieć za pomocą często niesprawiedliwych ogólników.

Tochman daje czytelnikowi lornetkę, zmniejsza dystans i zaprasza do wysłuchania intymnej relacji, która rzuca całkowicie inne światło na daną sytuację. Patrzymy teraz na historię człowieka w maksymalnym zbliżeniu. Odcinamy się od stereotypów, tego, co nam się „może wydawać”, od ogólników, które tylko pozornie tłumaczą przyczyny i skutki.

Bohaterowie zamknięci są w swoim własnym świecie, samotnie muszą zmagać się zarówno ze światem wewnętrznym, jak i zewnętrznym, często ku niezrozumieniu, lub co gorsza potępieniu, przez otoczenie. Czytelnik, wnikając w ten wewnętrzny świat, może dostrzec dany problem z subiektywnego punktu widzenia. Może ustawić swój „focus” na to, co jednostkowe, zbliżyć się na dystans bardzo osobistej rozmowy.

Tochman nie moralizuje, nie ocenia i nie komentuje. Podobnie jak czytelnik, zdaje się stać gdzieś z boku i słuchać z uwagą głosu bohaterów. I jeśli są gdzieś jakieś emocje, jakies moralne oceny, jakaś złość lub radość, to tylko i wyłącznie w wypowiedziach osób, których dane historie dotyczą. Czytelnik może, lecz nie musi, przyłączyć się do wydawania sądów, do oceny, czy takie a nie inne zachowanie miało swoje etyczne uzasadnienie, czy nie.

O ile autor „Bóg zapłać” - przynajmniej nie bezpośrednio - nie ocenia ani swoich bohaterów, ani ich „wrogów”, to w jakiś sposób robi to z większej odległości. Tytuł bowiem tego zbioru wydaje mi się niezwykle ironiczny. Większość historii dotyczy kwestii religii i katolicyzmu w Polsce. Bohaterami są księża, żony religijnych fanatyków czy chociażby maturzyści, którzy wybierali się w intencji egzaminu dojrzałości na Jasną Górę (lecz nie tylko - znajdziemy tu bowiem również historię Tomka Beksińskiego czy Wandy Rutkiewicz).

„Bóg zapłać” to podziękowanie. W kontekście historii przedstawionych przez Tochmana, nabiera ironicznego, ale także pełnego smutku i rozczarowania wyrazu, gorzkiego wyrzutu w stronę Boga, który miał przecież chronić, dać oparcie i w końcu - życie wieczne... Skoro nie dał swemu dziecku tych dwóch pierwszych rzeczy za życia, czy dotrzyma słowa, gdy życie to w najmniej oczekiwanym momencie dobiegnie kresu?

wtorek, 15 listopada 2011

W świecie szwedzkich kryminałów. Stieg Larsson

Rzadko czytam kryminały. No dobrze – nigdy ich nie czytam. Tym razem, wiedziona po trosze ciekawością, co może kryć się pośród sześciuset stronami bestsellerowej powieści szwedzkiego dziennikarza, dałam się skusić na lekturę. Pochłonęłam najpierw z 80 stron, po czym na długi czas odłożyłam książkę na półkę. Za drugim razem – dobrnęłam do końca w dość szybkim tempie.

„Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to powieść składająca się z dwóch historii. Pierwsza z nich, o podłożu kryminalnym, dotyczy rodziny Vangerów - szwedzkich potentatów gospodarczych, których koncern chyli się nieuchronnie ku upadkowi.

Wiele lat temu, podczas jednego z corocznych zjazdów rodzinnych w sprawie interesów firmy, w niewyjaśnionych okolicznościach znika 16-letnia Harriet, ulubienica seniora rodu, a zarazem szefa koncernu, Henrika. Rodzina przekonana jest, że dziewczyna została zamordowana, a policji nie udaje się zakończyć śledztwa sukcesem.

Drugi wątek dotyczy głównego bohatera powiesci, Mikaela Blomkvista, który jest dziennikarzem a zarazem właścicielem na poły lewicowego, a na poły anarchistycznego czasopisma zajmującego się tematami ekonomicznymi i gospodarczymi.

Powieść rozpoczyna się w czasie głośnego procesu, w trakcie którego Blomkvist zostaje oskarżony za zniesławienie jednego z rekinów przemysłowych, Wennerstroma. Jego kariera rozsypuje się jak domek z kart, a z powodu braku rzetelnych dowodów, zostaje uznany za pozbawionego wiarygodności dziennikarza. Jest skończony.

Jak sie okazuje, tylko pozornie, bowiem w tym właśnie trudnym dla niego momencie, otrzymuje od Henrika Vangera intratną propozycję rozwiązania zagadkowego zniknięcia ukochanej krewnej.

I tom trylogii „Millenium” czyta się świetnie. To oczywiste, że fabuła bardzo szybko wciąga. Opowieść skontruowana jest w sposób błyskotliwy i nie naciągany. Larsson powołuje do życia ciekawe i „żywe” charaktery. Mikael Blomkvist oraz Lisabeth Salander stanowią dwójkę zupełnie odmiennych, lecz świetnie dopasowanych osobowości, które wspólnie poszukują przyczyn kolejnych niezwykłych wydarzeń, mających miejsce w przeszłości.

Larsson stworzył kryminał z zacięciem dziennikarskim. Nie jest to jedynie zwykły splot niezwykłych wydarzeń. Poprzez wprowadzenie wątków z pograniczna ekonomii i dziennikarstwa, powieść nabiera na poły intelektualnego klimatu.

Mimo wszystko raczej nie będę sięgać po kolejne tomy trylogii. Pomimo pozytywnych wrażeń, jakie pozostawiła po sobie powieść, myślę, że taka namiastka kryminalnego świata literatury w szwedzkim wydaniu, w zupełności mi wystarczy. No, może uzupełnię sobie lekki niedosyt obejrzeniem ekranizacji.

sobota, 12 listopada 2011

"Służące" Kathryn Sockett

W tym roku należę do tego niepochlebnego grona czytelników, którzy raczej obniżają średnią czytelnictwa w Polsce, niż podtrzymują na jakimś w miarę przyzwoitym poziomie. Powodów może znaleźć się kilka, lecz wiadomo, jak kończą się dyskusje oscylujące wokół stwierdzenia „nie mam czasu na czytanie”. U mnie jest trochę inaczej: nie mam czasu na ZAANGAŻOWANIE się w czytanie. Chodzi o ten rodzaj zaangażowania, które pozwala dotrzeć do ostatniej strony rozpoczętej książki. Nie będę liczyć, ile rozpoczętych historii poznałam w tym roku. Nie starczyło mi czegoś, czym do tej pory swobodnie dysponowałam i co pozwalało mi na utrzymanie jako takiej listy przeczytanych rocznie książek. Chyba zmieniłam się trochę jako czytelnik, lecz nie powiem, że nie tęsknię za intensywnym czytaniem, wręcz przeciwnie, niemniej staram się akceptować fakt, że nadeszły inne czasy oraz wierzyć w to, że stare, zapewne w nieco innej formie, powrócą.

Na tym właśnie tle, zbyt szczegółowo opisanym chyba jak na potrzeby Waszego zainteresowania, może niezwykle kształtować się fakt, że kilka dni temu rozpoczęłam lekturę tak niezwykłej książki, że w dniu wczorajszym, z przyspieszonym pulsem, udało mi się ją skończyć.

„Służące” Kathryn Sockett są w mojej prywatnej bibliotece kontynuacją wyzwania „Amerykańskie Południe”, które w znacznej mierze porusza problem segregacji rasowej, relacji pomiędzy ludźmi o odmiennym kolorze skóry, o codziennym życiu w społeczeństwie podzielonym na „czarne i białe”.

Jest to pierwsza i jak na razie jedyna powieść Sockett, którą oparła w dużej mierze na własnym życiu i osobistych doświadczeniach. Pisarka urodziła się w Jackson – w stolicy stanu Mississippi. Jackson jest stolicą nie tylko tylko w sensie geograficznym, ale także świadomościowym i obyczajowym, zajmującym ważne miejsce na mapie historii segregacji rasowej w USA.

Rzecz dzieje się nie aż tak dawno, bo w latach 60-ych. I podczas gdy my, w Polsce, borykaliśmy się z najostrzejszą komunistyczną zimą,tam, na rozgrzanym Południu mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek nie mieli się o wiele lepiej. W dużych miastach Stanów Zjednoczonych, takich jak Nowy Jork, miały miejsce już nie pierwsze ruchy, mające obalić ustanowione dawno temu podziały społeczne. Jest to bowiem czas między innymi słynnego przemówienia Martina Luthera Kinga, „Miałem sen”. Lecz mimo to, im dalej od Nowego Jorku na Południe, tym fundamenty segregacji coraz bardziej przypominają morze zastygłego betonu, w powierzchnię którego nie sposób wkłuć cokolwiek ostrego, by zaczęło kruszyć tę skamielinę.

„Służące” prócz dość ważnego tematu, są po prostu świetnie napisane. Trzy narratorki, w tym dwie służące – Murzynki Minny i Aibileen - i jedna „Biała pani” – 23-letnia Skeeter, która ma ambicje zostania pisarką. Po powrocie ze studiów do rodzinnego domu, obserwując swoje najbliższe otoczenie, postanawia przeprowadzić wywiady z „Czarnymi” służącymi, które pracują w domach „Białych”.

W wyniku tej decyzji, tworzy się pełna napięcia pomiędzy postaciami – mieszkańcami Jackson – fabuła, przeplatana to niezwykle zabawnie opisanymi sytuacjami, to często tragicznymi i drastycznymi obrazami codziennego życia.

Dziś wieczorem moje kroki natomiast kieruję w stronę kina, ponieważ tak się niezwykle złożyło, że w kinach puszczają ekranizację tej niesamowitej powieści.

wtorek, 20 września 2011

Po drugiej stronie muru. "Norwegian Wood" Murakamiego

Potrzebowałam dużo czasu, aby przekonać się do Murakamiego. Najpierw nie dokończone „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”, dużo później „Sputnik Sweetheart”, który choć interesujący, nie zaszczepił we mnie wszechobecnej miłości do japońskiego pisarza, w końcu „Norwegian Wood” polizany po paru kartkach i odstawiony na półkę na długi czas. Aż wreszcie nastał dzień, w którym zapłaciłam przez tę powieść karę w biliotece – dzisiaj – a na biurku leży kolejna książka - „Kronika ptaka nakręcacza”.

Wsiąknęłam. Utonęłam. „Wzięło mnie”. Przepadłam. Tylę mogę powiedzieć o lekturze „Norwegian Wood”. Poczułam ten klimat – Murakamowski styl kreacji literackich obrazów, a zwłaszcza ten niesamowity sposób budowania napięcia pomiędzy bohaterami, opisywania emocji i procesów myślowych zachodzących w ich głowach.

Teraz myślę, gdy analizuję sobie w wolnych od pracy chwilach, „fenomen Murakamiego”, że po trochu wiem, co stanęło mi na przeszkodzie. Wiem, jaki mam z Murakamim problem. I podejrzewam, że właściwie nie tylko z Murakamim, ale z kulturą japońską, ba, z wielką barierą kulturową, jaka dzieli mnie – Europejkę – od tradycji i historii, a co za tym idzie, zbudowanych na ich fundamentach zwyczajach , motywach postępowania oraz wewnętrznych imperatywach, według których człowiek wyznacza ścieżkę własnego życia.

Jeśli ktoś uzna moje myślenie za powierzchowne i płytkie, gdy za chwilę zdradzę, w czym między innymi przejawia się efekt trudności przedarcia się przez ową barierę – trudno, wezmę to „na klatę”, ponieważ nic innego mi nie pozostaje, jeśli chcę być sama ze sobą szczera.

Mianowicie mam ogromny problem z powierzchownością Azjatów. Nie dość, że nie rozróżniam Koreańczyka od Chińczyka, to wszystkie Japonki wydają się mi bliźniaczo podobne. W związku z tym, gdy ostatnio miałam okazję obserwować w barze grupę Azjatów (nie mam pojęcia, jakiej narodowości), zastanawiałam się, dlaczego ten chłopak wybrał właśnię tę dziewczynę, a nie jej koleżankę. Są identyczne, śmieją się w podobny sposób, mają te same gesty, sposób mówienia, a nawet są w podobnym stylu ubrane.

Przepraszam, jeśli w oczywisty sposób kogoś uraziłam skupiając się tylko i wyłącznie na wyglądzie zewnętrznym. Wynika to z mojej ingoracji i braku obycia z osobami odmiennej nacji. Ponadto jest to jedynie pierwszy, najbardziej oczywisty przejaw mojej niewiedzy.

Nie będę zagłębiać się w tym miejscu dalej, gdyż całkowicie się pogubię. Jeśli bowiem mam problem już na etapie powierzchowności, co z kwestiami, o których pisałam już wyżej – z historią, religią, tradycją i wychowaniem? Co – idąc dalej – z fundamentalnymi zagadnieniami, jakimi są życie i śmierć?

I w tym miejscu właśnie wkracza Murakami. Wkracza z bogatym światem uczuć i myśli. Pomaga mi ujrzeć RÓŻNICĘ, odzielić i zindywidualizować właśnie to, co właśnie dla mnie jest obce i nieznane. Mało tego, rozpala we mnie pragnienie, aby poznać i dowiedzieć się więcej, aby nie zatrzymywać się przed murem, który wydaje się nie do przebicia, pokazuje mi drogę, którą mogę wejść na ten mur, zobaczyć w całości rozciągający się za nim krajobraz, a następnie, jeśli chcę, zejść z niego po drugiej stronie i wyruszyć w piękną wędrówkę do nieznanej krainy.

„Norwegian Wood” jest piękny – nie będę pisać, o czym jest, bo jeśli ktoś będzie chciał, to po prostu do niego sięgnie i sam się przekona.

Powstał film na podstawie tej powieści. Niestety nie było w Polsce premiery. Jest jednak dostępny w różnych magicznych miejscach Internetu.




niedziela, 14 sierpnia 2011

Jeszcze raz nazwać rzeczy po imieniu

żyję w świecie, którego nie rozumiem. który jest zbyt obszerny, abym mogła go pojąć.
będąc osobą inteligetną i wrażliwą, rozbijam się o mur, który stoi na drodze zrozumienia.
zazdroszcze tym, którzy radzą z tym sobie i potrafią poruszać się w świecie od informacji do informacji.
którzy pewnym głosem wypowiadają sądy, sprawiając wrażenie przekonanych co do tego, że mają rację.

ja, mimo że bardzo się staram, niczego nie rozumiem. i nie wiem, dlaczego. wydaje mi się, że dożyliśmy czasów,
w których wszystko jest relatywne. nie wiem, czy kiedykolwiek do tej pory tak było. rzeczy uległy pomieszaniu.
nastąpiła zamiana miejsc. nie pamiętam już gdzie siedziałam przed chwilą, nie jestem pewna, gdzie teraz powinnam usiąść.
przykucam na chwilę i znów zmieniam miejsce.

zadroszczę czasem również tym, którzy wybierają sobie miejsce ze względów estetycznych, wygodnictwa, trendów czy interesów.
oni chociaż wiedzą, czym się kierować.

będąc młodsza, wykreowałam sobie jakies ideały, które również były dynamiczne. stałam się dorosła i codziennie widzę, że to,
co myślałam mając 20 lat, jest całkiem ładnym eksponatem, którzy kurzy się na półce. jak wszystkie moje książki,
którym kiedyś zawierzyłam i w stosunku do których naprawdę czułam silny intelektualny pociąg.

a dziś czytając je, zastanawiam się, o czym one są i czy to, co jest w nich zawarte, rzeczywiście może mi pomóc. przestałam umieć posługiwać się kluczem.
zjadłam ciastko i urosłam,a drzwiczki pozostały gdzieś w dole, małe i nieosiągalne dla mnie. szukam teraz płynu,
jak Alicja, aby móc zmniejszyć swoje rozmiary, które pompuje codzienność,obowiązki, praca, lęk przed przyszłością, lęk przetrwania i lęk przed zmarnowanym życiem.
nie wiem, czy wybory, które dokonałam, są własciwie. czuję się rozczarowana, bo myślałam, że mając 26 lat, będę miała
choć w niewielkim stopniu tę pewność. doświadczenia życiowe powinny uczyć nas samych siebie. tymczasem ja nie nauczyłam się jak dotąd zbyt wiele na swój temat.

może powinnam wrócić do pisania.
może w ogóle powinnam wrócić. cofnąć się i zacząć jeszcze raz.
jeszcze raz ponazywać rzeczy po imieniu.
wrócić do Thoreau, Nietzschego, Emersona, Cortazara, Borgesa.
Do samodyscypliny. Do wegetarianizmu. Do odrzucenia zbędnych rozrywek.
Do samotności.

Nie wiem. W tej chwili wydaje mi się to dobrą opcją, lecz za chwilę stwierdzę inaczej.
Jestem już za daleko. Rozpoczęłam nowy zawód, nabrałam innego kierunku, nie jestem już sama.
Chyba nie mogę wrócić. Więc co zrobić?

piątek, 12 sierpnia 2011

Hamlet na sali operacyjnej - Ian McEwan, Sobota

Co wydarzyłoby się, gdyby jakiś badacz odkrył pewnego dnia, że Hamlet cierpiał, na przykład, na tętniaka mózgu? Że wszystkie zjawy, które widział, głosy, które słyszał, cierpienie, które odczuwał i szaleństwo, do którego się posunął były tylko i wyłącznie wytworem chorego mózgu?

Czy nastąpiłby rozpad literatury? Czy literatura przestałaby istnieć, a zastąpiłyby ją pseudopowieści non-fiction z medycznym aspektem w tle? Co stałoby się z rzeszą „galerników wrażliwości”, którzy byli dotąd nie tylko bohaterami tekstów, ale którzy stworzyli je pod zastaw własnego życia? Czy spojrzelibyśmy na nich poprzez pryzmat zepsutego organizmu ludzkiego? Co stałoby się ze słynnym pytaniem „Be or not to be?”. Czy po tej rewolucji jeszcze ktoś z nas – humanistów – rozczarowany na wskroś sięgnąłby po jakąkolwiek książkę?

„Sobota”, wbrew temu, co jest napisane na skrzydełkach okładki, nie jest zapisem jednego dnia. Narracja bohatera wybiega bowiem w różne czasowe rejony, poddając analizie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Tłem powieści jest demonstracja przeciwko wojnie w Iraku, jaka miała miejsce w Londynie 15 lutego 2003 roku. Bohater, około 50-letni neurochirurg, w swojej wędrówce po londyńskich ulicach rozważa wszystkie te tematy, które budzą lęk współczesnego człowieka – zamach na mój mały świat, w którym żyję i jestem na swój sposób szczęśliwy, w którym kocham i jestem kochany, w którym tworzę z drugą osobą nowe życie, snuję plany na przyłość, marzę o niedzielnej kawie i gazecie, o porannym seksie z ukochaną żoną, w którym jestem dumny z moich utalentowanych dzieci i wierzę w to, że osiągną sukces – bezwzględny zamach, który jest imperatywem, bytem „ens per se”, który nie ma na celu zabicia konkretnej osoby. To zaplanowany do ostatniego szczegółu, ale jednocześnie niezwykle przypadkowy zamach. Lęk współczesnego człowieka. Przed imperatywem płynącym z niebios, jako echo obietnicy o raju, o lepszym świecie, „pod zastaw własnego życia”.

I z jednej strony mamy terroryzm wynikający z pobudek religijnych i pomimo całej kontrowersji, jaka z tego wypływa, jesteśmy w jakimś (marnym) stopniu zrozumieć ten problem. Lecz McEwan idzie nieco dalej, przecina niepostrzeżenie wypełniony demonstrantami Hyde Park, który tego dnia już na zawsze przejdzie do historii, i niemal chichocząc, ukazuje nam pojedynczego człowieka, schowanego gdzieś w cieniu tych wielkich transparentów, człowieka chorego na nieuleczalną chorobę, która bardzo powoli, bardzo konsekwentnie, zamieniać będzie jego mózg w szarą bezmyślną papkę. W związku z tym już tego dnia, 15 lutego 2003, chory zaczyna przejawiać zachowania destrukcyjne nie tylko względem siebie, ale również względem ludzi, którzy stają na jego drodze. Na przykład względem Harry’ego Perowna, naszego 50-letniego neurochirurga.

Chory Buxter – galernik wrażliwości? Czy chory umysłowo, niebezpieczny dla otoczenia człowiek, którego działania nie zależą od jego woli, lecz są wynikiem zepsutego mózgu? Jego imperatywem nie jest ani religia, ani nic, co stanowiłoby akt wolincjonalny. Jego imperatywem jest nieuleczalna choroba, która wybrała sobie, nie wiadomo dlaczego, właśnie jego organizm. W tym groteskowym kostiumie, Buxter i jemu podobni, zostaną na tej scenie już do końca swoich dni.

środa, 29 czerwca 2011

Szklany klosz, Sylvia Plath

Z Sylvią Plath zaprzyjaźniłam się przede wszystkim czytając w wakacje przed rozpoczęciem pierwszego roku studiów jej pamiętniki. Bardzo silnie identyfikowałam się z nią. Śledziłam dokładnie jej życie, z ogromnym zainteresowaniem poznawałam jej myśli, razem z nią nakładałam na siebie dyscyplinę codziennego pisania, czytania lektur, inspirowałam się jej fascynacjami literackimi, wreszcie, zazdrościłam jej życia i osobowości. Podobało mi się niezwykle w niej to, że z jednej strony była ambitną intelektualistką, a z drugiej dbała o swój wygląd, styl ubierania się i życie towarzyskie. Stanowiła dla mnie obraz pełnej kobiety, inteligentnej i pięknej zarazem, kogoś, z kogo warto brać przykład.

Intymność jej pamiętników pozwalała także na pewną dozę dystansu do spoglądania na poetów i pisarzy przez pryzmat „wielkim [...] był”. Z rozbawieniem odczytywałam fragmenty, jak Sylvia zastanawiała się, co zrobić z wydłubaną właśnie z nosa kozą. Z biegiem czasu dochodziły teksty bardziej refleksyjne, od których wiało pesymizmem i depresją. Fragmenty te doskonale ukazywały, jak trudne tak naprawdę jest życie osoby wrażliwej, ambitnej i myślącej.

Do wierszy Sylvii nie zaglądałam nigdy na dłużej. Nie porywały mnie, co zrzucałam na karb raczej tłumaczenia niż podważania talentu amerykańskiej poetki. W jej pamiętnikach dużo miejsca poświęconego było poezji, ale wiedziałam przecież, że zaczynała od prozy, od opowiadań. Nigdy jednak specjalnie nie wierzyłam w nie. Uważałam, że Sylvia jest mistrzynią w opisywaniu świata właśnie w formie jaką stanowi dziennik literacki, To mi wystarczało. Pomimo, że wiedziałam także o istnieniu „Szklanego klosza”.

Język i styl w „Szklanym kloszu” są niezwykle kojące. Po to własnie sięga się po literaturę. Aby doświadczyć stanu, w którym każde słowo jest na swoim miejscu. W którym każde zdanie zbudowane jest w sposób doskonały. W którym wreszcie zawarte są tak trafne opisy zarówno świata, innych ludzi, jak i stanów wewnętrznych bohaterki, że pragnie się nie wypuszczać ołówka z ręki i podkreślać, podkreślać, podkreślać... Plath jest mistrzynią prozy. I pomyśleć, że to jedynie tłumaczenie. Jaka ekstaza musiałaby wypływać z oryginału?

„Szklany klosz” w treści zbliżony jest do fabuły jej dzienników. Pisany jest z perspektywy 30-letniej kobiety, która na swoje przeżycia próbuje spojrzeć z dystansu i jak najtrafniej opisać ten czas, kiedy to miała 19 lat i znalazła się na życiowym rozdrożu. Doskonale znam ten stan. Zna go zapewne niejedna dziewczyna, zwłaszcza ta, która również miała ambicje literackie, dorastała wśród niezliczonej ilości książek, z jednej strony była romantyczką, a z drugiej próbowała praktycznie spoglądać na życie. I właśnie ten konflikt powodował wewnętrzny niepokokój, a w przypadku wrażliwszych osób, tak jak Plath, prowadził do załamania nerwowego i depresji.

Najlepszy fragment „Szklanego klosza” to ten, w którym w upalne lato do rodzinnego białego domku na prawdziwej amerykańskiej prowincji, wraca z miesięcznych praktyk w Nowym Jorku, 19-letnia Esther, bedąca już w fazie zaawansowanej depresji. Duchota parnego lata stanowi znakomite tło dla wewnętrznej pustki bohaterki, która nie jest w stanie podjąć najprostszej decyzji, ani wykonać jakiegokolwiek kroku naprzód, która miota się i cierpi, i jest tym stanie niezwykle osamotniona.

niedziela, 19 czerwca 2011

Truman Capote, Śniadanie u Tiffany'ego (opowiadanie/film)

Klasyka ma to do siebie, że, czy ją się poznało empirycznie, czy też nie (a szczególnie dotyczy to tego drugiego przypadku) w umyśle zawieszone jest, nie wiadomo skąd, nie wiadomo od kiedy, jakieś konkretne wyobrażenie na jej temat.

Dopóki nie sięgnęłam po jedno z najsławniejszych opowiadań Capote’go, historia „Śniadania u Tiffany’ego” powiązała mi się z obrazem „Śniadanie na trawie”, nie trudno zresztą zgadnąć , dlaczego. W związku z tym niezwykle daleko byłam od zakorkowanych i głośnych ulic Nowego Jorku. Prawdę mówiąc nie zastanawiałam się wcześniej nad zasadnością wszelkich skojarzeń ze wspomnianym obrazem. Pewne rzeczy przyjmuję czasem ens per se, co prowadzi niejednokrotnie do małych aktów zaskoczenia, gdy już rzeczywiście sięgam po konkretny tytuł. Koniec dywagacji. Wracajmy do Capote’go.

Tutaj musi pojawić się żal. O to, że nie potrafię płynnie czytać po angielsku. Krytycy i wielbiciele jego prozy rozwodzą sie bowiem nad genialnością jego języka, nad stylem i klimatem opowiadań. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek tego doświadczę i czy już na zawsze nie pozostanie mi tylko Sienkiewicz... (z całym szacunkiem).

W „Śniadaniu...” niezwykle spodobał mi się, ze wględu na moje osobiste fascynacje, rudy bezimienny kocurek, współlokator Holly, któremu celowo nie nadała imienia. Holly generalnie to ekscentryczna osóbka. Tajemnicza, piękna,szczebiotliwa, wypowiadająca oryginalne kwestie, ani trochę nudna, a jednak wewnętrznie rozdarta i nieszczęśliwa.

Opowiadanie czytałam już dość dawno, dziś natomiast obejrzałam ekranizację z Audrey Hepburn, przekonana, że niedzielne przedpołudnie to najlepsza pora na tego typu film. I rzeczywiście. Ekranizacja po pierwsze okazała się niezwykle dowcipna. Pełno uroczych scen, które wywoływały uśmiech lub parsknięcie. Z drugiej jednak strony, okazała się trochę odbiegać od zasadniczego wątku opowiadania, no, ale nigdzie nie jest napisane, że film musi być dokładnie taki sam, jak powieść.

Audrey fantastycznie pasuje do tej roli. Pamiętam, że bezpośrednio po lekturze opowiadania pojawiły się Wysokie Obcasy z Teresą Tuszyńską na okładce. Po przeczytaniu artykułu i dokładnemu przyjrzeniu się wszystkim zdjęciom, a także obejrzeniu fragmentów filmów na YouTubie stwierdziłam, że gdyby trzeba było wybrać polską aktorkę do roli Holly, ona nadawałaby się wybornie.

Zaraz po „Śniadaniu..” sięgnęłam do drugiego opowiadania Capote’go – do „Harfy traw” - o której jednak nie jestem w stanie napisać nic więcej. Nie zrozumiałam tego tekstu. A i teraz niewiele z niego pamiątam... Może kiedyś do niego wrócę.

Murakami, Sputnik Sweetheart

Jako, że cierpię na przypadek zboczenia komparatystycznego , w związku z czym wszystko mi się ze wszystkim kojarzy, zacznę od tego (i skończę), z jakimi tekstami kultury skojarzyła mi się powieść Murakamiego.

Po pierwsze, ze „Śniadaniem u Tiffany'ego” Trumana Capote. Ekscentryczna dziewczyna o niezwykle oryginalnym sposobie myślenia oraz skrycie w niej zakochany (a jeśli nie zakochany to zafascynowany) mężczyzna. Osamotnieni, nie potrafiący nawiązywać bliskich relacji z ludźmi, odnaleźli siebie i stali się przyjaciółmi i powiernikami swoich najskrytszych myśli. W obydwu historiach dziewczyna jest tą, która wymyka się pojęciom, ucieka od wszelkich definicji, a on stara się otoczyć ją miłością i bezpieczeństwem. Sumire i Holly nie polubiłyby się, ponieważ są do siebie zbyt podobne. Spontaniczne, nieprzewidywalne, chadzające własnymi ścieżkami. W obydwu opowieściach istotną rolę odgrywa kot - istota o naturze niezależnej, tak jak Sumire i Holly.

Po drugie, powieść Murakamiego kojarzy mi się z „Grą w klasy” Cortazara, w której także znajdują się motywy „Po tej stronie” i „Po tamtej stronie”. Postacie obu historii cierpią na swego rodzaju schizofrenię. Polega ona w moim rozumieniu na dokonaniu wyboru pomiędzy życiem artysty a życiem mieszczanina (bardziej widoczne jest to u Cortazara). Sumire pragnie zostać pisarką. Do momentu, w którym zakochuje się i podejmuje etatową pracę, pisze niezwykle dużo, a płodność ta jest następstwem ogromu myśli, które wypełniają ją i przenikają na wskroś. Miłość zamyka te drzwi, za którymi znajduje się dziwna, niewyjaśniona pustka. Horacio z „Gry w klasy” ma podobne dylematy. W Paryżu wiedzie życie dekadenta, ma romans z tajemniczą Magą (kobietą zresztą trochę podobną do Holly czy Sumire, jednak w nieco inny sposób), prowadzi filozoficzne dysputy ze swoimi przyjaciółmi z Klubu Węża. Powrót do Argentyny, związek z nudną mieszczańską kobietą, do wściekłości przewidywalną, powoduje u niego zatamowanie dotychczasowego nurtu, w jakim żył Horacio.

Powieść japońskiego pisarza porusza problem tożsamości. Pojawia się w niej niezwykle interesujący motyw lustra (w którym nie tylko odbija się dana postać, ale za którym znajduje się jej druga część – niczym Alicja) i Doppelgangera, czyli sobowtóra, który jest przyczyną metafizycznego, egzystencjalnego i zarazem nieodwracalnego rozpadu własnej osobowości.

Cała ta problematyka osadzona jest na kanwie miłości lesbijskiej, co czyni ją jeszcze bardziej fascynującą.