niedziela, 16 maja 2010

Emocjonalny thriller

Debiutancka powieść szwedzkiej pisarki Anne Sward jest niezwykła. Stanowi rodzaj emocjonalnego thrillera. Napisana jest oszczędnie i niezwykle sugestywnie. Pomimo zdecydowanie odmiennej poetyki, pod względem tematu jest bardzo podobna do twórczości Jelinek czy Lessing. Dotyczy bowiem złożonych, trudnych i – co tu ukrywać – zniszczonych relacji rodzinnych.

Powieść Sward jest skondensowana. Fabuła składa się z trzech wzajemnie się przenikających płaszczyzn. Pierwsza z nich to przebieg aktualnych wydarzeń, które dzieją się i rozwijają wraz z głównym wątkiem. Na drugiej Sward zarysowała nie spuentowane sytuacje i wydarzenia, z których czytelnik samodzielnie może wyciągnąć wnioski lub domyśleć się ich zakończenia. Na trzeciej natomiast, znajdują się fakty mające związek z wydarzeniami, o których Sward nic nie mówi. Ich także trzeba się domyśleć. Dzięki temu zabiegowi lektura „Lata polarnego” angażuje i sprawia, że czytanie przestaje być jedynie od-czytywaniem, ale staje się również współtworzeniem historii.

Powieść ma sześciu bohaterów-narratorów. Przedstawia tym samym wiele punktów widzenia. Tak poprowadzona narracja sprawia, że prawda przestaje być jednowymiarowa, a złożoność relacji w znaczący sposób zostaje uwydatniona. Sward wychodzi od pewnego stanu rzeczy – rodziny, która się rozpadła – dając czytelnikowi pewną ilość informacji (nigdy jednak zbyt dużą) na tyle radykalnych, że na ich na podstawie czytelnik szybko wyrabia sobie krytyczne zdanie o bohaterach, ich postępowaniu oraz związkach, które ich łączą. Już na samym początku powieści zostaje nastawiony krytycznie.

Wieloaspektowa narracja jednak łamie tę ocenę bardzo szybko. Na drodze szczegółowej analizy psychologcznej bohaterów Sward pokazuje, jak różne jest widzenie i odczuwanie w zależności od tego, kto patrzy. Kto – ze swoją płcią, charakterem, historią... W ironiczny sposób ukazuje niezdolość porozumienia się i współpczucia – często nie spowodu złych intencji, lecz złej komunikacji. Powoli rozwijana sieć zdarzeń zaskakuje i pomimo, że stanowi dość niecodzienną fabułę, jest spójna i logiczna.

Anne Sward, „Lato polarne”, przeł. Bogumiła Ratajczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007

niedziela, 9 maja 2010

Chiński Hakawati

Można powiedzieć, że „Góra duszy” to taki chiński „Hakawati”. Jej autorem jest Gao Xingijan, który w 2000 roku otrzymał nagrodę Nobla. Licząca ponad 500 stron powieść ma dwóch bohaterów, z którymi wędrujemy po Chinach nie tylko w przesterzni, ale także w czasie. Oboje są samotnikami, mężczyznami w średnim wieku, którzy wyruszyli w podróż, aby odnaleźć odpowiedź na pytanie o własne Ja, tożsamość i sens rzeczywistości.

Pierwszy z nich mówi we własnym imieniu. Wyruszył wgłąb Chin po tym, jak okazało się, że postawiona mu diagnoza raka płuc była mylna. Został postawiony przed pytaniem, co zrobić z owym swoistym aktem ułaskawienia, który ofiarował mu los. Zapuszcza się w dzikie tereny chińskich lasów, pragnie dostać się do tajemniczego Lingshan, o którym informacje tak trudno zdobyć od mieszkaców okolicznych wsi i miasteczek. Wszędzie bywa krótko, tylko na chwilę. Odwiedza placówkę badawczą opiekującą sie pandami, interesuje się niebezpiecznymi wężami qishe, przeżywa grozę osaczenia przez gęstą mgłę, gdy przebywa wysoko, w odludnych górach, jedynie z przewodnikiem, 3 dni drogi od najbliższej osady. Jego wspomnienia przywołują reminiscencje z dzieciństwa, snuje filozoficzne rozważania, będąc jednocześnie świadomym ich wydumanego skomplikowania wobec prostoty życia ludzi wsi i gór. Jest poszukiwaczem pradawnych historii, legend i wierzeń ludowych.

Drugi mężczyzna wędruje z poznaną w jednym z miasteczek dziewczyną, z którą przeżywa romans. Ich wędrówka wypełniona jest opowieściami, które mężczyzna być może wymyśla, a być może przekazuje zgodnie z prawdą. Dziewczyna również opowiada, mówi, prowadzi swój monolog. Niesamowite anegdoty, krotkie historie, wypełniają ich czas. Język, słowo mówione, jest powrotem do pierwotnego rytuału snucia historii, opowiadania, przekazywania sobie wiedzy na temat świata i historii. Narracja prowadzona jest tutaj w oryginalny sposób, mianowicie w drugiej osobie liczby pojedynczej. Tak, jakby ktoś, może ten pierwszy mężczyzna, przypominał innemu (sobie?) jakieś wydarzenia lub wręcz tworzył na bieżąco hipotetyczną miłosną historię. Nie ma dialogów, jest „mówisz”, „ona mówi”.

Kim są ci mężczyźni, czego dokładnie szukają i czy dane będzie im to odnaleźć? W jakiej relacji pozostają względem siebie, czy są tą samą osobą czy dwoma różnymi?

„Góra duszy” to niespieszna historia poszukiwania prostoty i prawdy. Gawęda, która przemyca między wierszami buddyjską filozofię prostego życia, zjednoczenia z przyrodą, respektowania jej praw:

Głęboko zaciągam się czystym leśnym powietrzem, bez wysiłku wdycham je i wydycham, czuję, że oczyszczenie sięga aż do głębi duszy. Powietrze wnika wręcz w stopy [...] wydaje się, że moje ciało i umysł jednoczą się z wielkim cyklem przyrody. Osiągam poczucie radosnej wolności, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem.

Gao Xingijan, „Góra duszy”, przeł. Wojsław Brydak, REBIS, Poznań 2004

Majowy stosik. Biegowo.

Po 2 tygodniach czekania EMPIK w końcu zrealizował moje zamówienie i w piątek mogłam odebrać 3 książki, na które z niecierpliwością czekałam:


Połówka żółtego słońca – Chimamanda Ngozi Adichie
Wszystkie imiona – Jose Saramago
Umiłowana – Toni Morrison


Ale i tak najlepszą niespodziankę zrobił mi mój narzeczony, z którym na początku tego miesiąca zawarłam umowę, że jeżeli będę biegać ciedziennie przez cały maj, w nagrodę będę mogła sobie wybrać książkę. Parę dni temu otrzymałam od niego przedsmak owej nagrody, książkę-niespodziankę, która ma mi towarzyszyć podczas majowego biegania, a jest to powieść-pamiętnik Haruki Murakamiego „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” o zachęcająco brzmiącym podtytule (czy raczej cytatcie wyciągniętym na okladkę):

„Najpierw był bieg, a dopiero po nim towarzyszący mu byt, którym przypadkowo byłem ja. Biegnę więc jestem”.

Murakami to ostatnio coraz bardziej slawny japoński pisarz. Kiedyś prowadził bar i klub jazzowy, by pewnego dnia rzucić tym wszystkim i poswięcic się pisaniu. Aby zachować formę, zaczął biegać. Skończyło się na licznych maratonach, półmaratonach, triatlonach etc. Książka oprócz tekstu zawiera także fotografie przedstawiające Murakamiego podczas biegania, zawodów itp. Niezwykle podoba mi sie okładka książki, pomysłowa i minimalistyczna, możną ją ogladać zarówno w pionie, jak i w poziomie.

niedziela, 2 maja 2010

Filmowy INVICTUS - genialny film!


Wszystkim wielbicielom dobrego kina, Matta Damona, Morgana Freemana, historii RPA, Nelsona Mandeli, muzyki filmowej, sportu, meczowych emocji, rugby czy piłki nożnej (niepotrzebne skreślić) polecam absolutnie rewelacyjny film Clinta Eastwooda, nakręcony na podstawie bestselleru amerykańskiego dziennikarza, Johna Carlinga, „Invictus. Igrając z wrogiem” (o ktorej pisałam tutaj).

Fabuła filmu rozpoczyna się 11 lutego 1990 roku, kiedy to po 27 latach niewoli Nelson Mandela zostaje wypuszczony z więzienia, a kończy się w 1995 roku, w dniu zdobycia przez Springboksów Pucharu Świata w rugby. Eastwood w swoim obrazie skupia się przede wszystkim na aspekcie sportowym polityki Mandeli. Książka Carlina natomiast, opisuje życie pierwszego czarnoskórego prezydenta RPA od czasu pojawienia się jego postaci na scenie politycznej, jeszcze przed uwięzieniem, a także szczegółowo opisuje okres więzienny, nie pomijając relacji ludzi, z którymi Mandela miał wówczas styczność.

Jednak te wątki pojawiają się w filmie jako krótkie reminiscencje. Są niezwykle oszczędne, dzięki czemu, po pierwsze, Eastwood uniknął błędu, jaki najczęściej popełniają reżyserzy ekranizujący powieści: skrótowość przedstawianej historii objawiająca się w przemieszczaniu się od punktu do punktu, odhaczając najważniejsze wydarzenia. Po drugie, historia filmowa jest zwięzła i skondensowana, a główny motyw nie rozpływa się w niezliczonej ilości wątków. Widz, nawet ten, który nie czytał Carlina i który nie zna dobrze historii RPA, otrzymuje przekaz przejrzysty i zrozumiały.


Książka Carlina jest reportażem stanowiącym zbiór relacji ludzi, na których Mandela wywarł swoisty wpływ, dzięki czemu udało mu się wprowadzić do RPA demokrację. Lecz mimo, że to o Mandeli mowa w książce, z powodu owej subiektywizacji różnych punktów widzenia, sama jego postać wydaje się być gdzieś z boku. Ponadto, jak już wspomniałam w recenzji książki, obraz Nelsona Mandeli jako człowieka, wydaje się nieznośne idealny i nieskazitelny.

Eastwood podszedł do tego tematu z innej strony. Przestajemy widzieć Mandelę czyimiś oczyma. Prezydent RPA nie tylko staje się bohaterem pokazanym z obiektywnego punktu widzenia (o ile czysta obiektywizacja jest w ogóle możliwa), ale ponadto wydaje się o wiele bardziej ludzki i bliższy każdemu z nas. Nie jest już herosem, pół-bogiem i pół-człowiekiem. Przekaz filmowy tego typu stwarza możliwość zerwania z jego postaci osłony legendy, jaka niechybnie tworzy się wskutek ludzkich wspomnień.

W obrazie Eastwooda Mandela jest człowiekiem, który dzięki konsekwentnej postawie, sile woli, ogromie wiary, a także heroizmowi w zmaganiu się z codziennością dokonał wielkiej rzeczy. Jego postać pokazuje, że w małym i dużym wymiarze Mandelą mógłby być każdy z nas, bowiem jego fenomen polega na maksymalnym wykorzystaniu ludzkich predyspozycji i zdolności, które tkwią w każdym człowieku. Gdyby nie to, Springboksi nie wygraliby Pucharu, Afrykanerzy nigdy nie pozbyliby się strachu, a Afrykańczycy nigdy nie zdobyliby się na przebaczenie.


Eastwood nie tylko pokazal, że każdy z nas mógłby być Mandelą, ale że sam Mandela jest taki jak my, że jak każdy człowiek zmaga się ze swymi wadami i ma swoje problemy. Pomimo, że był ojcem nowego demokratycznego narodu RPA, nie wiodło mu się w życiu prywatnym i rodzinnym. Genialnie zostało to ujęte w epizodycznej scenie z córką, gdy usiłował mentorskim tonem udowodnić jej, że to ona się myli, a on ma rację. Uczynił to w sposób zadziwiająco nieudolny, jednak niemal natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Morgan Freeman pięknie zagrał ból starszego mężczyzny, ojca i męża, który cierpi z powodu nieumiejętności nawiązania i utrzymania relacji z najbliższymi.


Ponad wszystko „Invictus” Eastwooda przynosi niesamowity ładunek emocji. Widz czuje się, jak gdyby oglądał transmitowany na żywo mecz i nie gorzej niż filmowi aktorzy, przyżywa związane z nim emocje. Zbytecznym jest wspominanie o genialnych rolach Freemana i Damona. „Invictus” to naprawdę wielki obraz filmowy, który koniecznie trzeba obejrzeć.