niedziela, 11 kwietnia 2010

Ekscentryczni performerzy

„Oscar i Lucynda” to powieść australijskiego pisarza Petera Careya, która została wydana w 1988 roku i w tym samym roku zdobyła prestiżową nagrodę Booker Prize. Jest to postmodernistyczna proza bawiąca się konwencją powieści wiktoriańskiej. Carey stwarza dla głównych bohaterów świat wysoce nieprzyjazny. Purytańskie społeczeństwo nie jest w stanie zaakceptować tych dwóch rudowłosych odmieńców. Oscar jest duchowym ekscentrykiem, który bardzo wcześnie stracił matkę, a brak ten przekształcił się w śmiertelny lęk przed wodą. Lucynda wychowała się w cieniu silnej i niezależnej osobowości matki, co sprawiło, że wyrosła na kobietę zbuntowaną przeciwko zwyczajowemu pojmowaniu kobiecości.

Pomimo, że urodzili się i wychowywali w różnych miejscach, pomimo, że dzieli ich płeć i przynależność do klasy społecznej, Oskar i Lucynda są swym wzajemnym odbiciem w szklanej tafli intrygującej pasji, którą stanowi pogoń za ulotnością.

Najciekawszy paradoks wynika z połączenia religii i hazardu: Oscar jest przecież młodym, uzależnionym od gier, duchownym. Hazard objawia się nie tylko na płaszczyźnie wyścigów, kart czy kości. Hazardem jest także, a może przede wszystkim, życie człowieka. Oscar twierdzi, że religia i wiara stanowią jeden wielki zakład, który ustanowił sobie najwyższą z możliwych stawkę: ludzkie życie. Oscar przeszedł na anglikanizm, sprzeciwiając się ojcu, wskutek rzucenia swego życia na szalę losu, a konkretniej rzucenia za siebie kamyka, który padł na jedno z pól wyrysowanej przez siebie gry w klasy. Spór międzywyznaniony jest jednym z głównych zagadnień podejmowanych przez Careya.

Lucynda zapełnia hazardem ogromną pustkę, jaka wypełnia jej kruche, kobiece ciało. Nie ma nic do stracenia prócz majątku, który ciąży na niej, krępując swobodne ruchy niczym znienawidzony gorset zbyt mocno obściskujący talię.

Oboje są naprawdę żałośni. I naprawdę – realistyczni. Są to bohaterowie, jakich rzadko spotyka się w powieściach. Nielubiani, mało atrakcyjni dla otoczenia, czasami śmierdzący i brudni, a czasami śmieszni i ośmieszani. Wysoce realistyczna proza. Carey stworzył dla swych tytułowych bohaterów świat bardzo nieprzyjazny, wręcz podejrzanie nikczemny i nietolerujący natur odstających od norm społecznych. Analitycznie bezrozumny.

Podróż Oskara wgłąb dzikiego australijskiego buszu, gdzie stopa białego człowieka jeszcze nigdy nie stanęła, by w miejscowości Boat Harbour postawić szklany kościół, jest echem czasów nowych odkryć geograficznych i ekspancji kolonialnej. Jest także szalonym, miłosnym przedsięwzięciem Oskara i Lucyndy. Kościół jest ich zakładem, ucieleśnieniem ich marzeń, budzącym najwyższe emocje paradoskem, podobnym do towarzyszących rozbijaniu łzy Księcia Ruperta. Stawką zakładu jest miłość, ale przede wszystkim majątek Lucyndy.



Para tych rudowłosych odmienców wykazuje się niezwykłym zmysłem estetycznym, mającym wiele wspólnego z bezinteresownym aktem twórczym, czystą sztuką, prowokacyjną odpowiedzią na pragmatyczne dążenia epoki. Szklany kościół jest ostatnią ofensywą wobec sztywnej, pełnej schematów mentalności purytańskiego społeczeństwa. Jest swoistym, ekscentrycznym performansem, który muszą opłacić losem i życiem.

Wyprawie przewodniczy krwiożerczy, bezwględny Jeffris, który aspiruje do tytułu odkrywcy. Wyprawa ta przywodzi na myśl „Jądro ciemności” Conrada – podróż do serca piekła, ale piekła, które implikowane jest przez białego pioniera. Carey daje nam lekcję kolonizacji, której morał jest przerażający. Na pytanie Jeffrisa: „ – Co pan powie [...] na tę krainę?”, Oskar odpowiada: ” – Gdyby to była moja kraina, odczułbym lęk widząc, że pan w nią wkracza”. (s. 597).

Rozczarowuje fakt, że oboje tak naprawdę spotykają się dopiero później... Dużo jest napisane o nich samych, jednak jako o osobnych postaciach. Bardzo szczegółowo została poprowadzona historia ich życia, fragmentami nużąca i nakłaniająca by gnać dalej poprzez urywane zdania kolejnych stron. Zakończenie powieści jest moim zdaniem nieudane. Pewne niebagatelne kwestie bowiem, zdeterminowane zostały poprzez przyczyny błahe i dziwne, a postępowanie Oscara w końcowej partii powieści pozostało dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Powieść Careya wymęczyła mnie, a na koniec zirytowała. Nie pozostawiła jednak bez pewnej satysfakcji przebrnięcia przez ponad 600-set stron uznanej przecież na całym świecie powieści. Nie jestem zwolenniczką czytelniczego sadomasochizmu, niemniej jednak wysiłek ten sprawił przyjemność. Istnieje także ratunek, aczkolwiek ryzykowny. Z Ralphem Fiennesem i Cate Blanchet. Jeszcze przede mną.

„Oscar i Lucynda”, Peter Carey, przeł. Wacław Sadkowski, Prószyński I S-ka, Warszawa 2000.


Peter Carey (źródlo: www.randomhouse.com)

2 komentarze:

  1. Ych...jak człowiek po recenzji narobi sobie ochoty na lekturę, to w bibliotece książki nie ma, ych.

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ralph F. jest jednym z moim ulubionych aktorów. A jego głos ... ummmmmm ... Nieważne czy gra szuję ("Księżna"), "sami wiecie kogo" (Harry Potter), szalonego mordercę ("Czerwony Smok"), schizofrenika ("Pająk") czy romantycznego polityka ("Pokojówka na Manhatanie") - uwielbiam Jego grę, głos, spojrzenia, talent ... tylko pytanie: gdzie zdobyć film "Lucinda i Oskar"? :) może e-bay? :)

    OdpowiedzUsuń