niedziela, 18 listopada 2012

O tym, jak byłam zombie. "Polska Mistrzem Polski" K. Vargi

Zbiór felietonów Krzysztofa Vargi był niczym peeling zastosowany na moją na wpół obumarłą, na wpół otępiałą percepcję kultury, a zwłaszcza literatury, który to proces niestety trwał już u mnie grubo ponad rok. Pewnego dnia rzuciłam po prostu książki i jeśli coś czytałam, to nigdy nie udawało mi się dotrwać do ostatniej strony. Jednocześnie wciągała mnie machina internetu i portali społecznościowych. Jednym słowem, mózg zaczął mi się lasować i coraz trudniej było mi skoncentrować się dłużej na czymkolwiek i zdobyć się na akt cierpliwości, aby każdy początek miał również swój koniec.

Stan ten odbił się także na odbiorze sztuk wizualnych – z filmów pełnometrażowych przerzuciłam się na seriale. Przestałam chodzić do kina, o teatrze nie wspominając. Ja, zawsze na czasie z wydarzeniami kulturalnymi, podnosząca średnią krajową czytelnictwa, stałam się kulturowym zombie, który straszył samą siebie w momentach, gdy odważyłam sie spojrzeć sobie w oczy i zapytać: „A ty? Jaką książkę ostatnio przeczytałaś?”. W rzeczywistości nie było mi do śmiechu.

„Polska Mistrzem Polski” dostałam na urodziny. Tegoroczny „dzień mojego imienia” pod wieloma względami różnił się w warstwie symbolicznej od moich poprzednich urodzin i miał w tym swój udział także Varga.

Varga bowiem pisze o rzeczach, które tak dobrze znam z przeszłości. W jego felietonach – inteligetnych, dowcipnych i wreszcie ironicznych – oczarowuje nostalgia za światem, który należy już do przeszłości i który tylko nielicznym z nas przyjdzie bronić przed totalnym zapanowaniem nowego, wspaniałego świata – świata cyfrazacji, e-booków, empetrójek, seriali telewizyjnych i ściąganych filmów. Jednym słowem, winter is coming.

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie ma półek uginających się pod książkami, nie ma zapachu papieru, ani roztoczy atakujących stare okładki. Nie ma wspomnień związanych z konkretną płytą, którą kupiło się za ostatnie pieniądze i która towarzyszyła długo pewnym niezwykłym wydarzeniom. Nie ma nocy zarwanych na pełnym pasji pochłanianiu, a wrecz pożeraniu, wszystkich po kolei powieści iberoamrykańskich wydanych swego czasu przez Wydawnictwo Literackie w pełnych uroku, graficznych, kolorowych okładkach.

Varga pisze między innymi o tym, jak każdej jesieni przychodzi taki dzień, kiedy czuje dojmującą potrzebę sponiewierania się płytami Toma Waitsa. „Leci” z nimi po kolei, opisując to jako stan upojenia alkoholowego, gdy po wstaniu musi zaleczyć kaca kolejnym, ochrypłym utworem. Pisze o obłędzie, jaki go dopadł, gdy zaczął oglądać „Lostów”, gdy jak idiota stał przy kasie z kolejnym sezonem na DVD wiedząc, że dziś zaśnie dopiero o świcie.

Varga inspiruje. Czuję się znów jak kiedyś, gdy na niektórych – takich „tylko dla obłąkanych” – wykładach zapisywałam skrzętnie wszystkie tytuły, nazwiska, pojęcia, a potem z wywieszonym jęzorem leciałam do biblioteki i wypożyczałam wszystko co mogłam i wściekałam sie, jeśli czegoś nie było. Jak szukałam na youtubie konkretnych wykonawców, nie mogąc się doczekać, aż usłyszę, co to jest. Jak kombinowałam, czy wydać ostatnią forsę na kolejną książkę, którą przecież muszę przeczytać.

Tak się dzieje po trosze i teraz. Pod wpływem Vargi i tego, co mi przypomniał, wykonałam parę ruchów, które – jak mogę stwierdzić po miesiącu – wyszły mi tylko na dobre. Przestaję być zombie. Kupiłam nawet zbiór esejów Baumana, któremu poświęcony jest jeden z tekstów i czytam go intensywnie. W ogóle czytam. Wróciłam.

2 komentarze:

  1. Varga miał jakieś spotkanie o Schulzu we Wrocku, ale niestety nie byłem na nim, byłem natomiast wczoraj na Bester Quartet, który grał kompozycje Johna Zorna, ale już wróciłem stamtąd

    OdpowiedzUsuń